Rozdział 12. Mewie skrzydła

620 81 43
                                    

Ciepła bryza owiewała ciało, poruszała miękkim piaskiem i niosła ze sobą szum morza, obijającego się o brzeg. Małe, nadmorskie miasto Villaricos nie wiedziało jeszcze, że nadszedł listopad, wciąż kusząc ładną pogodą. Szliśmy ulicą wśród jasnych domów i restauracji, ubrani w długie, luźne swetry. Antoni założył kapelusz o szerokim rondzie, by nie mrużyć wciąż oczu w starciu z jasnym światłem. Moje obie dłonie były ciepłe, ogrzewane przez te należące do moich mężczyzn. Morskie, świeże powietrze było zupełnie inne od tego, do czego przywykliśmy. 

— Pięknie tutaj — odezwał się Wiktor, patrząc na mnie z uśmiechem. — Te wszystkie budowle mają jakiś urok w sobie, nie sądzicie?

Antoni pociągnął mnie za rękę, bym się zatrzymał. Spojrzałem na niego pytająco. Ten wskazał tylko na aparat, co przyjąłem z entuzjazmem, wiedząc, co teraz nastąpi. Zaczął nas przeganiać po całej ulicy, stawiając w różnych miejscach — na tle zatoki, przy ścianie obrośniętej bluszczem, na dużych głazach kilka metrów dalej. Czasem oddawał aparat mnie bądź Wiktorowi, by też być na zdjęciach, ale nasze nie wychodziły tak pięknie. Chociaż od kilku lat mężczyzna nie miał okazji fotografować zbyt wiele, teraz odkrywał tę pasję na nowo, a ja nie mogłem nacieszyć się faktem, jak bardzo mu to pomoga. Antoni, gdy tylko miał gorszy dzień, a wspomnienia nie dawały się uciszyć, sięgał po aparat i odpływał. Twierdził, że gdy skupia się na kadrze, uchwyceniu momentu czy świetle, wszystkie problemy wydają się mało ważne.

— Nie wiem jak wy, ale ja potrzebuję alkoholu — wymamrotałem, gdy po raz kolejny przemierzaliśmy wąskie uliczki, próbując wykorzystać ostatnie promienie słońca.

W odpowiedzi otrzymałem głośny śmiech Antoniego i zduszony chichot Wiktora, ale po chwili oboje przyznali mi rację. Zabraliśmy więc nasze rzeczy (fotografowie mają dziwny zwyczaj rozrzucania swetrów i kapeluszy po ulicach) i ruszyliśmy na poszukiwanie baru. Wieczorami to miasto ożywało, stawało się innym światem. Pojawiało się coraz więcej ludzi, szukających rozrywek i cieszących się przyjemnym końcem dnia. Spojrzenia, które nam posyłali, były w większości przyjazne — na inne starałem się nie zwracać uwagi, nie chcąc psuć sobie humoru. Zatrzymaliśmy się przed barem o nazwie “Esperanza”. Drzwi były otwarte, a ze środka dobiegał hałas poniesionych głosów, wypowiadanych prędko słów i obijanych o siebie kufli.

— Wiecie, co znaczy ta nazwa? — zapytał Wiktor, otwierając przed nami drzwi.

— Wybacz, słońce, ale jedyne, co potrafię powiedzieć po hiszpańsku to “Mam na ciebie ochotę”.

Znalezienie wolnego stolika było nieco skomplikowane, ale w końcu przy pomocy kelnerki i jej łamanego angielskiego, udało się nam usiąść przy ścianie, ozdobionej kamieniem i fotografiami w ramkach. Przyniesiono nam karty, a ja postanowiłem kontynuować przerwaną rozmowę.

— Więc co znaczy ta nazwa?

Wiktor uniósł głowę znad karty win i odpowiedział, że “nadzieja”. Uśmiechnąłem się na tę odpowiedź i zabrałem za przeglądanie oferty. Wybór nie był trudny, postawiłem na coś znajomego.

—  Ja za to bardzo chętnie usłyszę, jak Kamil mówi, że ma na nas ochotę po hiszpańsku. — Antoni puścił mi oko i złapał za rękę pod stolikiem.

Posłałem mu uśmiech i obiecałem, że na pewno to usłyszy. Przywołaliśmy kelnerkę i złożyliśmy niemałe zamówienie. Atmosfera w barze była wesoła i głośna, jakby mieszkańcy tego miasta zostawili wszystkie problemy na progu. Spędziliśmy tam może dwie godziny, a ja czułem, jakby energia wszystkich tych ludzi przechodziła na mnie. Gdy wychodziliśmy, Antoni potknął się nieco, a ludzie pożegnali nas serdecznym śmiechem i jakimiś pozdrowieniami.

Czarna kawa ✔Where stories live. Discover now