XII "O chłopcu co się morza"

67 6 0
                                    

Właściwie to praca na wielorybniku była mimo wszystko monotonna, a widoki, choć piękne, codziennie przez niecały miesiąc były takie same. Poranny klar pokładowy, próbne popołudniowe polowania i z rzadka mała burza. Całe szczęście w zwyczaju wraz z całą załogą mieliśmy urozmaicanie wspólnych wieczorów śpiewając szanty i opowiadając anegdoty. Mijały kolejne dni i tygodnie a ja zdążyłam przywyknąć już nie tylko do krytycznego spojrzenia Chase'a, ale również do obcierającej mnie szmatki przewiązanej wokół klatki piersiowej, która ukrywała moje kobiece kształty.

Myślałam, że współmieszkanie z całą zgrają mężczyzn pochłoniętych wielorybnictwem, prędzej czy później odbije się czy to na moim zachowaniu, czy zdrowiu psychicznym. Ku mojemu zdziwieniu, do tego również przywykłam, choć łatwo nie było biorąc pod uwagę zerowe zasady higieny i oszczędność wody (myć mogliśmy tylko ubrania).

Czasem wieczorami, zdarzało mi się melancholijnie patrzeć na zachód słońca, gdy wszyscy zbierali się w mesie na posiłek, a ja zostawałam wtedy sama na pokładzie, otoczona zewsząd wodą morską. Zadzierałam wysoko głowę i podziwiałam gwiazdy, które w tej części świata były niesamowicie widoczne. Moje myśli krążyły wokół rodziny pozostawionej na lądzie. Co porabiała teraz Gina? Jak trzyma się mój ojciec?

Ciężko było mi się pogodzić z faktem, iż morze rozdzieliło nas skłóconych po części z mojej winy.

Nie umiałam opierać się myśli, że tęsknie za ciepłem rodziny porzuconej na Nantucket; dźwiękiem stukania protezy ojca, wspólnie opowiadanymi historiami, plotkowaniu z Giną i przymierzaniu jej turbanów, choć na morzu było mi całkiem dobrze. Spełniałam się i czułam, że żyję. Natomiast oficerowie wraz z kapitanem nie byli pocieszeni, że na szlaku nie spotkaliśmy jeszcze ani jednego wieloryba.
Chociaż nie dopłynęliśmy jeszcze na miejsce, gdzie ich ławice występują dość licznie, to wszyscy niecierpliwie wyczekiwali polowania. Szczególnie odbiło się to na kłócących się niczym stare, dobre małżeństwo pierwszym oficerze i kapitanie - ten pierwszy był bardzo podirytowany faktem, iż nie ubił jeszcze ani jednej sztuki morskiego diabła.

W końcu celem wszystkich tutaj - a w szczególności mnie - jest zarobek.

...

Powoli zmierzchało. Sądząc po dzwonkach było po dziesiątej wieczorem, co oznaczało, że posiłek został już pochłonięty przez marynarzy, i że teraz siedzieli beztrosko popijając ulubiony trunek każdego prawdziwego żeglarza - rum. Zeszłam pod drewniany pokład do mroku kubryku. Essex, mimo późnej pory nie wydawał się zaspany, a wręcz przeciwnie - sunął pewnie lewym baksztagiem.

Cień łaskotał twarze współzałogantów i utrudniał mi zobaczenie całego pomieszczenia. Żeglarze zgromadzeni byli przy lekko wilgotnym, owalnym stole z porozrzucanymi kartami, wokół którego panował niemały bałagan; a to rozpadające się stołki skrzypiały pod ciężarem mężczyzn, zapasowe liny i krawaty zawieszone na prowizoryczne wieszaki czy zestawy naczyń wrzucone na raz do skrzyni. I tylko dzięki bujającej się to w prawo, to w lewo małej lampce na olej wielorybi nie panowały tu zupełne ciemności egipskie.

Jak spostrzegłam, większość żeglarzy porzuciła grę w karty dla towarzyskiego picia napojów procentowych, których zapach łączył się w powietrzu z wonią morskiej piany i zakurzonego drewna. Patrzyłam tylko jak w szklanych butelkach, których pobrzdękiwanie dzwoniło mi w uszach, zawartość stopniowo znikała. Niektórzy, bardziej podatni na działanie alkoholu, dali mu się już omamić, ale ci bardziej odporni, jak na przykład charyzmatyczny pan Chappel, trzymali się całkiem dobrze, utrzymując trzeźwość umysłu i łykając kolejne kolejki. Tym samym powstała swego rodzaju mała społeczność pijąca alkohol.

Nikt nie chciał odróżniać się od reszty. Myślę, że i tak rano rum wyszumi im z głowy na sam ostry dźwięk głosu Chase'a, którego wszyscy tak bardzo respektowali. Nie chcąc odstawać od tłumu, odsunęłam stołek i niezgrabnie usadowiłam się na nim.

Nie patrz w oczy wielorybom || EssexDonde viven las historias. Descúbrelo ahora