Rozdział 7

750 92 53
                                    

Neville nigdy nie przepadał za Walentynkami. Zapewne miało to wiele wspólnego z tym, jak przeważnie je spędzał — samotnie. Wyjątkiem był czas związku z Luną, ale nawet wtedy nie czuł się wybitnie przywiązany do święta zakochanych. Postrzegał je jako odrobinę kiczowate, odrobinę zbyt... publiczne, żeby faktycznie mógł traktować je z powagą. Nie widział sensu w obdarowywaniu się nawzajem romantycznymi prezentami i pokazywaniu wszystkim dokoła, jak wielkie było jego uczucie. Dużo bardziej wolałby spędzić czas w domowym zaciszu, z dobrym jedzeniem, winem... W spokoju i atmosferze prawdziwej miłości — a nie pełnej sztucznego entuzjazmu i nadmiernie ekspresyjnych gestów.

Nie znaczyło to, że nie doceniał wysyłanych mu listów miłosnych czy pudełek czekoladek. Schlebiało mu zainteresowanie — zawsze — jednak nie był na tyle nierozsądny, żeby kiedykolwiek zareagować na którąkolwiek walentynkę. Rzadko która uczennica decydowała się na wręczenie jej osobiście, a na te całkowicie anonimowe zwyczajnie nie musiał odpowiadać — nawet jeśli niektóre sowy usilnie czekały, aż otrzymają wiadomość zwrotną.

W tym roku Walentynki miały wyjątkowo... dziwny wydźwięk. Z jednej strony nic się nie zmieniło — wciąż był sam, a wieczór nie zapowiadał się jakkolwiek wyjątkowo. Mimo to... Nie potrafił powstrzymać irytacji na myśl o dniu zakochanych. Żałował, że w jego życiu nie istniał nikt, kto nieco osłodziłby mu trudy ostatnich miesięcy, a może nawet pomógłby wyrzucić z głowy wszystko, co niepożądane. Żałował, że po raz kolejny mógł jedynie uśmiechać się w podzięce za niewinne podarki, wynikające z nastoletnich miłostek i zauroczeń.

Żałował, że — nawet gdyby chciał — nie mógł odpowiedzieć na list, który spoczywał na jego biurku od świtu, przykrywając niewielkie, zapakowane w czerwony papier pudełko. Gdy tylko przekroczył próg gabinetu, zatrzymał się gwałtownie, czując zapach jej perfum — tak intensywny, jakby stała tuż obok niego. Niemalże rozejrzał się wokół, spodziewając się ujrzeć jej jasne włosy i ten piekielny uśmiech. Był jednak sam — nie licząc zupełnie niepozornego prezentu, który nikomu nie wydałby się podejrzany.

Neville nie musiał podchodzić bliżej, by wiedzieć, od kogo otrzymał pierwszą walentynkę. Chyba nawet bał się zrobić krok w przód; czuł się dziwnie winny, jakby sam fakt, że akurat ona postanowiła go obdarować, stanowił potwierdzenie tego, jak niewłaściwe były ich relacje. Wiedział, że podobna myśl nie należała do racjonalnych, ale wzbudziła w nim na tyle silne emocje, by opuścił gabinet bez otwierania paczki; machnął jedynie różdżką, wysyłając prezent do jednej z szafek, po czym ulotnił się w zawrotnym tempie.

Do końca dnia nie mógł jednak wyrzucić jej z głowy. Gdy tylko zamykał oczy, widział czerwony papier, a jego serce zaczynało walić niczym dzwon. Co takiego napisała? Co znajdowało się w pudełku?

Chciał wiedzieć. Nie, on potrzebował wiedzieć, nawet jeśli czuł przerażenie na myśl o tym, co może zastać w środku. Mimo to nie przestawał odliczać kolejnych minut do wieczornej uczty, po której uda się do swoich kwater, otworzy butelkę wina i — w końcu — znajdzie się sam na sam z namiastką Madeleine, z którą mógł spędzić czas bezkarnie. Z dala od ciekawskich spojrzeń, nie musiał się niczym przejmować, prawda?

Gdy tylko uczniowie zaczęli wstawać od stołów, on sam także podniósł się z miejsca. Nie umiał powstrzymać impulsu, by spojrzeć w kierunku Maddie, która wciąż była obecna w sali. Uśmiechała się — łagodnie, nieco nieobecnie — a Neville uznał, że wolał ją w takim wydaniu; kiedy nie knuła nic wątpliwego moralnie, wyglądała jak uosobienie spokoju i delikatności, niezwykle urzekającej w swojej prostocie. Nie potrzebowała wcale czerwonych sukien, wyzywającego makijażu i błyszczącej biżuterii, by rzucać się w oczy.

Moralność Panny Johnson ✔ [Neville Longbottom x OC]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz