Rozdział VI. Trzy listy w serenum tempus

50 6 7
                                    

Promienie słońca brutalnie wdarły się się do pomieszczenia, które Wielki Aer nazywał swoim. Nie był jednak pewien, czy cokolwiek w tym królestwie faktycznie należy do niego.

Leżał w dużym łożu z czterema drewnianymi kolumnami i niebieskim baldachimem. Był nagi, choć nie dlatego, że czerpał przyjemność z patrzenia na swoje ciało – wręcz przeciwnie, obrzydzało go za każdym razem, gdy spuścił wzrok lub złapał swoje odbicie w bogato złoconym lustrze, zawieszonym naprzeciwko posłania. To pogoda zmusiła go do tego poświęcenia.

W królestwach trwała właśnie serenum tempus – słoneczna pora, którą uwielbiali sąsiedzi zza wielkiego pasa zieleni. Dla Calotiumczyków stanowiła najlepszy czas na prowadzenie jakichkolwiek batalii i właśnie teraz wykorzystywali ją przeciw Nubiluventusowiczom – pakt o nieagresji sprzed dwudziestu lat dawno przestał mieć jakiekolwiek znaczenie. Czciciele ognia, po wykończeniu Terraturów, pragnęli, by z ich świata zniknęła jeszcze jedna gałąź rodu Initimus. Wystarczyła dekada, aby te dążenia zostały wcielone w życie. Od dziesięciu lat więc ogień walczył z powietrzem, a legendarna obietnica, że żaden z braci nie zwróci się przeciwko drugiemu, została zakopana w pamięci obu zwaśnionych stron i istniała już tylko w starych, zakurzonych księgach i ulotnych słowach starych głów rodzin, które opowiadały tę historię każdemu kolejnemu pokoleniu.

Ventuis chciał zadać sobie ból. Po tym, jak potraktował Tilię, wiedział, że zasłużył na cierpienie. Nie miał jednak odwagi na samookaleczenie swojego ciała, mimo że gardził nim w najwyższym stopniu. Mógł jednak ranić się w inny, masochistyczny sposób – miał już nawet swój rytuał, który polegał na tym, że stawał przed lustrem i zmuszał się do patrzenia na swoje dziwne oblicze, a głowę wypełniał rozpamiętywaniem wszystkich bolesnych chwil z życia i rozdrapywaniu uczucia, że nawet moc, która go wybrała, tak naprawdę nie była jego.

To nie tak, że nie wierzył w swoją magię. Wiedział, że jest potężna, jednak zdawał sobie sprawę, że nie był tym, który powinien ją otrzymać. Potwierdzenia nie musiał szukać daleko – jedno z najgorszych wspomnień jego życia dotyczyło chwili, w której wszyscy dowiedzieli się, że w jego krwi płynie moc rodu Aeremus.

Miał pięć lat i bawił się na podwórku ze swoim starszym o dwa lata bratem, Nubesisem, który otrzymał imię na cześć legendarnego potomka i armii królestwa. Ventuis późno zrozumiał, że słowa rzadko są przypadkowe i to miano wiązało się z wielkimi oczekiwaniami. Jego rodzice byli absolutnie przekonani o tym, że Nubesis odziedziczył najlepsze, co może spotkać ich rodzinę – czyli talent magiczny – i czekali już siedem lat na wielki moment, w którym dłonie ich najstarszego syna zaiskrzą od mocy. Nie przyjmowali do siebie słów Fulmentusa, że Nubesis na pewno odznaczy się wielkimi czynami, jednak nie będą one nosić znamion magii. Trwali w swoim niezachwianym przekonaniu aż do głupiej zabawy na podwórku, podczas której Ventuis, który już wtedy przewyższał starszego brata posturą i wzrostem, zupełnie przypadkowo zaatakował Nubesisa małym, migoczącym piorunem.

Obaj bracia zdębiali z zaskoczenia. Po chwili młodszy podbieg do starszego, leżącego na ziemi z wyrazem twarzy zdradzającym głęboki szok, by upewnić się, że nie skrzywdził go tym dziwnym wybuchem. Na szczęście czar nie tknął nawet ciała Nubesisa, jednak uderzył w jego dziecięcy umysł przekonany o swojej wyjątkowości i snujący plany o przyszłej potędze. Wstał, otrzepał się z kurzu podwórka i odszedł bez słowa. Ventuis podążył za nim, jednak miał poczucie, że nie powinien zdradzić swojej obecności. Śledził więc bezgłośnie starszego brata, który udał się do rodziców i opowiedział, co go spotkało.

Ojciec, Pestilentiam II, jednocześnie król i ówczesny Wielki Aer, pierwszy zabrał głos po tym wyznaniu:

– Nubesisie, przewidziałeś się. Ventuis na pewno nie posiada mocy.

Zielony Kaptur. Tom I [ZAKOŃCZONE]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz