Rozdział XIV. Nigdy pod wiatr, a zawsze z wiatrem

55 6 72
                                    

Wszystkie nierówności wyryte przez czas w wielkim, dębowym stole w Sali Wojny, zabłysły od światła pochodni, gdy drzwi otworzyły się, a w wejściu wyrosła postać Wielkiego Aera z kwietnym wiankiem w dłoni. Niebieski aksamit paradnej szaty lśnił tak samo, jak w słońcu serenum tempus w czasie turnieju, który wydawał się już odległym wspomnieniem dla wszystkich – wielkich triumfatorów swych wojennych kunsztów i jeszcze większych przegranych. Iluzoryczny podział jednych i drugich przestał istnieć, gdy nad błoniami zabłysł obcy ogień, a teraz – pod wpływem obecności maga – w pomieszczeniu stopniowo zalegała cisza. Ventuis spojrzał nieprzytomnym wzrokiem po zebranych, jednak w tłumie nie był w stanie faktycznie dostrzec kogokolwiek. Machinalnie ruszył w stronę miejsca, które tradycyjnie zajmował, a jeden z wojów posłusznie, pod wpływem niewypowiedzianego rozkazu, ustąpił mu miejsca.

Mag opadł na drewniany tron i umieścił kwietne nakrycie głowy na kolanach. Jego ręce wypełniły ozdobne wgłębienia na oparciach, lecz jego wzrok zdawał się nie znaleźć podobnej przestrzeni i przemierzał bruzdy stołu, odbijając się i błądząc pośród tych końców i początków drewnianego mikrokosmosu.

W tle zadudnił w końcu głos Pestilentiama III, który tubalnie podsumowywał niedawne wydarzenia na błoniach:

– Calotiumczycy zaatakowali od strony byłego Królestwa Terratura. Zwiadowcy donieśli nam, że nie zatrzymywali się na osadach i wsiach, tylko parli do przodu. Udało im się przekroczyć granicę mimo czarów ochronnych, nie napotkali także znaczącego oporu w ludziach, ponieważ każdy z was, kretyni, wpadł na ten sam pomysł, żeby większość armii udała się na turniej. Bez wątpienia przybyli z większością swoich sił, a nasza chwilowa przewaga to tylko jedna dziura w ziemi. Musimy przygotować się na oblężenie zamku, zapewne...

W tym momencie wszyscy zebrani usłyszeli uderzenie. Źródło tego hałasu udało się ustalić prędko – to Wielki Aer grzmotnął w stół, wciąż badając nieobecnymi oczami jego nierówną fakturę. Nikt nie zdążył się odezwać, gdy dłonie maga zabłysły, a niebieskie błyskawice potoczyły się po drewnie. Ventuis dyrygował magią tak, jakby odgrywał utwór na fortepianie – jego palce poruszały się szybko w powietrzu, choć tego utworu nikt nie był w stanie rozpoznać. Autorska kompozycja w końcu wyrosła przed oczami zgromadzonych i to Fulmentus, wciąż z krwią na skroni, rozpoznał kształty wyżłobień:

– To mapa świata rodu Initimus. Wielki Aerze, co chcesz nam przekazać? – zapytał starzec, a jego pytanie zawisło w gęstej atmosferze Sali Wojny, ponieważ mag zdawał się go nie słyszeć – wstał i badał swoje dzieło tymi samymi palcami, które je stworzyły.

Pierwszy cierpliwość stracił jego najbliższy krewny – jeśliby spojrzeć na drzewo genealogiczne:

– Ventuisie! Co ty wyprawiasz?! Nie ma czasu na wygłupy!

– Masz rację, królu – odpowiedział mu bratanek, nie podnosząc wzroku znad stołu. – Nie ma czasu na wygłupy. Musimy odnaleźć moją żonę.

Przez pomieszczenie przeszła fala podniesionych głosów.

– Tilia zaginęła?! – zapytał Arcustarius, przeciskając się przez tłum Nubiluventusowiczów w stronę przyjaciela i, jak miał w zwyczaju, od razu dodał: – Co się stało?

– Nie mamy na to czasu! – krzyknął Pestilentiam III i dopiero te słowa sprowadziły maga na ziemię. Skierował wzrok na wuja, a jego spojrzenie było ostre niczym miecz Gladiusisa stojącego nieopodal władcy, który już otworzył usta, by kontynuować, lecz kolejny grzmot przeszył Salę Wojny. To elektryzująca chmura zawisła nad stołem, a impet, z jakim się pojawiła, zdmuchnął ogień pochodni. Teraz jedynym źródłem światła był czar sięgający sklepienia ozdobionego malunkami przedstawiającymi burzowe niebo. Część chmury spadła gwałtownie na stół i wypaliła w nim nowy kształt: wyrwę – jej odpowiednik zgromadzeni ujrzeliby przez okiennicę sali, gdyby tylko zechcieli z niej wyjrzeć.

Zielony Kaptur. Tom I [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now