Rozdział VII. Niewidzialne znaczenia

55 6 31
                                    

Wielki Aer skierował kroki w stronę stajni – wiedział, że spotka tam Arcustariusa. Jego przyjaciel był nie tylko dowódcą łuczników w armii Nubes, ale również wielkim pasjonatem jeździectwa, dlatego niemal każdą wolną chwilę dzielił pomiędzy ćwiczenie jazdy konnej, doskonalenie się w strzelaniu z łuku – choć od wielu lat nosił miano Mistrza Łucznictwa, nadawanego na corocznych Turniejach Królestwa Nubiluventus – oraz dysputowanie z Ventuisem.

Gdy zbliżał się do ceglano-drewnianych, stajennych budynków, obawiał się, że przyjaciel zrani go swoją szczerością, pogrąży krytyką, znokautuje prawdą o nikczemnym postępowaniu wobec Tilii. Wiedział jednak, że nie ma wyboru. Potrzebował Arcustariusa, nawet jeśli jego pogodne usposobienie nie pozwoliłoby na zaakceptowanie przemocy, jakiej dopuścił się wobec magini. Na swoje usprawiedliwienie miał tylko to, że nie zapanował nad sobą, gdy kobieta cisnęła w niego szeregiem obelg. Marne to wytłumaczenie, ale łapał się go w panice, niczym osoba tonąca chwyta się tratwy.

Mag zobaczył Arcustariusa szybciej, niż się spodziewał – rudowłosy wyprowadzał właśnie pięknego konia z orzechowym umaszczeniem i błyszczącą, czarną grzywą. Dostrzegł go i radośnie pomachał wolną dłonią. Ventuis ledwo się uśmiechnął, wciąż w obawie przed nadchodzącym odrzuceniem od najbliższej osoby, jaką kiedykolwiek miał.

– Aleś się wystroił do stajni pełnej łajna! – krzyknął Arcustarius i głośno się roześmiał. Od razu dodał: – Chcesz prześmierdnąć przed spotkaniem z królem? Niekulturalne, ale zrozumiałe!

– Najpierw musimy pójść do Fulmentusa. Chce porozmawiać o Tilii – powiedział mag.

– A więc tak nazywa się nasza nowa koleżanka? – zapytał przyjaciel i, jak zwykle, nie czekał na odpowiedź. – Ale po co ja ci tam jestem potrzebny? Nie mam tęgiego rozumu starego mędrca. Zaraz, już wiem, o co chodzi – najlepiej z was znam się na kobietach!

Ten żart, choć miał spowodować śmiech, który zresztą od razu wybrzmiał z ust Arcustariusa, przeszył bólem Ventuisa. Nie patrzył na istotę z lasu jak na kobietę – przypominała mu raczej dziką sarnę, zaplątaną w bluszcz, jednak niewątpliwie była osobą, której należał się szacunek, wynikający nie tylko z jej płci, ale również szlachetnego rodowodu. Tym bardziej pożałował wczorajszego paroksyzmu w lochach.

– Chciałbym opowiedzieć Wam, czego się od niej dowiedziałem, i usłyszeć waszą opinię na temat dalszego losu magini.

– Aleś poważny... – zaczął Arcustarius i już chciał rzucić kolejnym żartem, jednak powstrzymał się w porę. Zrozumiał, że dzieją się rzeczy, z których nie powinno się drwić. – Dobra, pozwól, że zostawię konia, zmienię strój i możemy ruszać do starego.

Orzechowy koń został z powrotem wprowadzony do stajni. Po chwili wyłonił się z niej tylko rudowłosy łucznik, który zrozumiał powagę sytuacji i odział się w swoją wyjściową szatę – przypominała tę, którą miał na sobie Ventuis, jednak na piersi dowódcy widniał złoty łuk.

Gdy szli w stronę zamku, mag nie mógł powstrzymać się przed ukradkowym spoglądaniem w stronę przyjaciela. Podziwiał go nie tylko za wspaniały charakter, ale również piękną fizjognomię. Arcustarius był niższy i drobniejszy od niego, ale wydawał się idealny: umięśniony, z burzą zjawiskowych rudych loków i niesamowitym fizys, nakrapianym piegami, z parą dużych, brązowych oczu i szerokim uśmiechem rzadko znikającym z jego oblicza. Kobiety go uwielbiały; zainteresowanie dowódcą łuczników było u nich naturalne, niepodyktowane jedynie wysokim stanowiskiem, choć nie można było odmówić prestiżu roli, jaką pełnił w armii Nubes. Mag na polu walki najbardziej polegał właśnie na nim i to zaufanie nigdy go nie zgubiło. Arcustarius zawsze wiedział, kiedy i gdzie uderzyć, a swoich łuczników prowadził z odwagą, ale i rozwagą, dążąc do tego, by nie zostali ranni.

Zielony Kaptur. Tom I [ZAKOŃCZONE]Where stories live. Discover now