Rozdział 14

5 1 0
                                    

Ashton Pov

Dźwięk wibrującego telefonu sprawia, że podrywam się nerwowo. Spoglądam na wyświetlacz z nadzieją, iż to Walker. Nie daje znaków życia od dwóch godzin. Niestety, ku mojemu rozczarowaniu numer należy do pana Arnolda.

— O co chodzi? — Odbieram.

— Może zaczniemy od dobry wieczór? — Karci mnie rozmówca. — Zero dobrych manier, naprawdę...

— Przejdźmy od razu do rzeczy. W jakiej sprawie dzwonisz? — Pytam niezrażony tonem lekarza.

— Pamiętasz naszą ostatnią rozmowę? Chciałem się przekonać czy...

— Raczej wmówić nam swoją niedorzeczną teorię. — Na samo wspomnienie tamtych bzdur skręca mnie w kichach z nerwów.

Szanuję pana Arnolda. Jestem mu cholernie wdzięczny. Wiele razy ratował nas z opresji, żyję dzięki niemu, choć pełni sprawności już nie odzyskam. Zawsze uprzejmy, cierpliwy, gotowy do niesienia pomocy. Od wielu lat jest przyjacielem rodziny, bardzo bliskim. Z tego żalu odbiera mu jednak rozum. Wiem, żadnego z nas nie traktuje, jak zwykłego pacjenta, więc śmierć któregokolwiek go dobija. Gdyby w naszym przypadku potrafił oddzielić życie prywatne od pracy, odejście Luke'a nie doprowadziłoby staruszka do irracjonalnego pomysłu. Wciąż mam żal, że postanowił postawić na swoim.

— I tu się mylisz, chłopcze. Chodzę po tym świecie dłużej niż wy. Opatrzyłem was wielokrotnie, więc znam wasze ciała na wylot. Zdaję sobie sprawę, jak dziwnie to brzmi. — Końcówka wypowiedzi go rozśmiesza. — Stawiasz mi najdroższe whiskey.

— Niby czemu? — Nie kryję zdziwienia.

— Bo staruszek, którego uznaliście za wariata jako jedyny okazał się trzeźwo oceniającym sytuację. Miałem rację, a badania to potwierdzają. Jeśli nie wierzysz, możecie podjechać po wyniki. — Oznajmia triumfalnie.

— Niemożliwe... — Łapię bolącą skroń, którą próbuję rozmasować. Te rewelacje kompletnie wyprowadzają mnie z równowagi. — Dlaczego?

— Nie wiem, Ashtonie, ale uważajcie na siebie, dobrze? — W jego głosie można wyczuć troskę.

— Oczywiście. — Rozłączam się.

Patrzę wciąż na wyświetlacz, oniemiały. Nie jestem w stanie racjonalnie przetłumaczyć sobie jego motywów. Żal ściska moje serce do granic możliwości. Mam wrażenie, że za chwilę eksploduje ono w piersi. Chcę poznać odpowiedź, tu i teraz, jednak z drugiej strony się tego boję... Nawet, jeśli przyświeca temu szczytny cel, nie potrafię przyjąć tego do wiadomości. Jak on może?!

— Parker, mamy problem. — Odrywam wzrok od urządzenia i przenoszę go na cierpliwie czekającego towarzysza. — Gdzie jest Aileen?

— Prawie na miejscu.

***

Marisa Pov

Są coraz bliżej, a mnie ogarnia panika. Nie wiem, kim są uzbrojeni napastnicy, ale nie sprawiają już wrażenia takich, z którymi możemy się dogadać, jeśli przyświecają nam podobne cele. Co robić? Każdy ich kolejny krok widzę, jak w zwolnionym tempie. Spoglądam na Walkera, wyciągającego właśnie gnata zza paska spodni. Odbezpiecza spluwę, po czym przyciąga mnie do siebie. Chwieję się. Ledwie mogę złapać równowagę na miękkich, niczym makaron z zupki chińskiej, nogach.

— Posłuchaj, gdy będą blisko, otoczymy skałę i schowamy się za drugim głazem, jasne? — Szepcze mi do ucha.

Kiwam głową. Przykucamy, by być mniej widoczni, gdy wrogowie podejdą jeszcze bliżej. Szumi mi w głowie, serce chce wyskoczyć z piersi, a uciążliwy ból ręki przestaje tak doskwierać.

Koszmar [Poranione dusze. Tom II]Where stories live. Discover now