Rozdział 19

6 1 0
                                    

Co prawda sen dopadł mnie po długim czasie, lecz dobre jest to, że chociaż na chwilę udało się zmrużyć oko. Jednak czuję, iż nie jest mi wygodnie w obecnej pozycji. Leżę na czymś twardym, co rytmicznie wzrasta i opada. Przejeżdżam dłonią po tej poduszce, a ona okazuje się ludzkim ciałem. Otwieram oczy, by się przyjrzeć. Skóra na brzuchu mężczyzny jest pokryta licznymi bliznami. Odrywam się od niego, jak poparzona.

— Coś taka wystraszona? Chciałaś, żebym tu z tobą został, pamiętasz? — Nawet nie otwiera oczu. Na jego usta wkrada się szelmowski uśmieszek. — Przypomnę ci, nic między nami nie zaszło.

Opadam z powrotem na kanapę obok niego. Blondyn przewraca się na bok, a następnie otwiera oczy. Przyglądamy się sobie w milczeniu. Ponownie jego twarz dzieli niewielka odległość od mojej. Jednak teraz żadne z nas nie próbuje pokonać tego dystansu. Panująca cisza staje się pomału nieznośna. Znajduję sobie zatem zajęcie. Przelatuję wzrokiem po klatce piersiowej blondyna. Mimowolnie moja prawa dłoń wędruje ku bliznom okalającym ciało Luke'a.

— Trochę ci ich przybyło. — Kwituję.

— Nie tylko mnie. — Jego dłoń prześlizguje się po moim prawym łuku brwiowym, aż schodzi niżej, do ogromnej szramy szpecącej szyję.

— Czyżbyś znowu chciał zagrać?

— Nie mam o czym opowiadać. Wszystkie te blizny powstały w wyniku tortur przeprowadzonych przez Hopkinsa i Meyera. Dzieli je pewien okres czasu oraz różnorodność narzędzi, którymi je zrobiono, ale poza tym niczym specjalnie się nie różnią. To samo miejsce, kaci oraz okoliczności. Nic zabawnego się z nimi nie wiąże.

— Żadne z nas nie miało szczęścia. Ślad na łuku brwiowym pozostał po pobiciu przez strażniczki podległe "Crossowi". Natomiast blizna na szyi...

— Jest znakiem, że się poddałaś i chciałaś zakończyć swoje męki.

— Wiem, co próbujesz przez to powiedzieć. Jestem tchórzem, któremu nawet samobójstwo nie wyszło. — Prycham.

— Nie mam prawa cię oceniać, bo sam uciekłem od bólu. Każdy ma określony limit wytrzymałości, a my przekroczyliśmy swój. Mimo wszystko wciąż tu jesteśmy i pełnimy rolę wrzodu na dupie naszego oprawcy.

— Trafnie to ująłeś.

— Zbierajcie się, czas omówić szczegóły. — Do pokoju zagląda Parker.

Bez ociągania podnosimy się z łóżka. Idziemy do salonu, w którym po raz pierwszy od dawna zobaczyłam Hemmingsa, gdy zginął Railey. Czekają już na nas obaj towarzysze.

— Sprawa wygląda następująco. Dzięki wzmożonym przez policjantów Parkera patrolom w kluczowych dla "Crossa" miejscach handlowych, przeniósł się do niewielkiej rezydencji na obrzeżach Woodstown. Ma tam czekać na ważnego kontrahenta. Budynek jest słabo strzeżony na życzenie strategicznego, stałego klienta. Znają się od lat, więc wystarczy im maksymalnie pięciu strażników do ochrony. Większa ilość wzbudziłaby nieufność. Skoro niemal wszyscy egzekutorzy leżą metr pod ziemią, Bailey kazał mi wybrać troje najlepszych strażników, z jego dostępnych zasobów. Nie raz pomagałem mu w rekrutacji obiecujących ludzi, więc tę kwestię powierzył mi, tak jak zakładaliśmy. Zatem od dzisiaj będziecie Alice, Benson oraz Ted. — Meyer od razu przechodzi do rzeczy.

— Nie zapomniałeś o czymś? Znają nasze twarze, więc zmiana personaliów nic nie da. — Parskam.

— Spokojnie, strażnicy wszystkich obiektów noszą specjalnie uniformy. Dzięki temu kontrahent nie wie, jak wyglądamy. W wypadku jego zdrady nas nie rozpozna, kiedy pójdziemy go usunąć. Działa to oczywiście w obie strony. Poza tym stroje chronią nas, gdyby coś poszło nie tak i wywiąże się strzelanina. Na dodatek w trakcie rozmów między partnerami biznesowymi nasze twarze nie mają żadnego znaczenia. — Wyciąga z worka, który przynosi Parker odpowiednie uniformy. — Przebierajcie się.

Koszmar [Poranione dusze. Tom II]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz