Rozdział 87

113 19 32
                                    

Próbowała go odepchnąć, ale nie chciał puścić. Złapał ją za stopę, a ona walcząc z drugim przyczepionym do jej pleców, trzepała nogą w powietrzu. Dympir wgryzł się w jej kostkę, a Księżyc krzyknęła.

No świetnie, do końca tygodnia będę kuleć.

Nigdy nie potrzebowała litości, ale podczas dzisiejszej walki i kilku poprzednich, miała wrażenie, że Wiatr celowo wyżywa się na niej z powodu tamtej sprzeczki. Z chęcią by mu to wygarnęła, ale nie widziała go od tamtego czasu, czyli... będzie z półtora miesiąca.

Gdyby była w nastroju na żarty, powiedziałaby, że w tym roku się jeszcze nie widzieli. Styczeń dobiegał już ku końcowi, a po Wietrze nie było śladu. Obraził się, jak dzieciak.

Albo postanowił udawać demona, zamiast zgrywać przyjaciela.

Przygniotła stwora swoim ciężarem. Dympir zachłysnął się, zakaszlał i starał spod niej wyczołgać. Tymczasem Kasamia zmagała się z dwoma innymi, które napierały na nią od przodu, tworząc dodatkowy ciężar.

Feniksa podbiegła ze swoim światłem, a Dympiry, czując na skórze poparzenia wywołane jej mocą, uciekły w popłochu. Księżyc zgięła się wpół, kiedy jeden z nich nadepnął jej na brzuch.

Nie rozumiała dlaczego jej pomogła, dopóki nie zauważyła, jak mało Dympirów kręciło się po okolicy. Początkowo nie zwróciła na to uwagi, ale to była mniej niż połowa tego co zazwyczaj.

Liderka AŻ podniosła ją z ziemi i pchnęła w kierunku grupy przerażonych cywilów. Dołączyła do nich i z łatwością trzymała na dystans wszystkie obecne tu Dympiry.

- Coś jest nie tak – oznajmiła. Nawet ona to zauważyła. Tyle, że w przeciwieństwie do niej, Kasamia wiedziała co jest grane. Pamiętała z jakiego powodu powstał schemat gwiazdy. Wiedziała, że Wiatr wreszcie przypuścił atak na prezydenta. Chyba, że plany się zmieniły.

- Jest za spokojnie – zgodziła się, żeby nie milczeć.

Ich bransolety nagle zaczęły mienić się światłem, jak lampy ostrzegawcze na dachach radiowozów.

- Szlag! – Feniksa w przeciwieństwie do Księżyc, wiedziała co ten sygnał oznacza. – Mamy kod czerwony, a nie mam jak teraz dostać się do telefonu i sprawdzić o co dokładnie chodzi – Dympiry słysząc to, zaczęły jeszcze gwałtowniej nacierać, ze wszystkich sił, starając się jakoś obejść magię.

- Dlatego twierdzę, że powinniśmy mieć kieszenie – parsknęła, wybiegając przed szereg, by złapać jednego z nich i rzucić nim w pozostałych.

- Telefony mogłyby nas zdradzić – Feniksa pociągnęła ją z powrotem. – A teraz ruchy, sprawdź swój!

Kasamia wycofała się i rzuciła biegiem w kierunku, gdzie zostawiła swoje rzeczy. Noga bolała ją, jakby ktoś zatopił w niej palące druty. Połowa Dympirów natychmiast ruszyła za nią w pogoń. Nie rozumiała dlaczego nadal były takie agresywne. Starała się je zgubić, biegnąc między słupkami, hydrantami, a nawet prześlizgując się po maskach samochodów. One wyrywały te przeszkody, jak chwasty i biegły dalej, aż w końcu ją dopadły.

Ciężar ich cielsk przygniótł ją do asfaltu, a pazury zaczęły rozdzierać kostium, a później skórę. To już nie były te same Dympiry, które znała. To były stworzenia, o których słuchała.

Kopała, uderzała i gdyby nie maska, posunęłaby się do gryzienia. Wreszcie udało jej się uwolnić na tyle, by wstać i biec dalej. Dobiegła do alejki i zaczęła grzebać w torebce, aż odszukała komórkę. Nie zdążyła jednak odczytać wiadomości. Padł na nią rzucany przez stworzenia cień, a do uszu dotarł ich przepełniony nienawiścią pisk.

Brakujący ElementWhere stories live. Discover now