Rozdział XXVII

758 148 2
                                    

- To jest poza granicami Grodu – powiedziała Caireann, zatrzymując się. Zerknęła na mnie z ukosa i pokręciła głową.

- Co to oznacza? – spytała Blaithin, patrząc na nią pytająco.

- Gdzieś tam czają się żandarmi, bo wyjdziemy na tereny Wiosny i potem może być problem z powrotem – odpowiedziała, wzdychając cicho. Nie wiem, czy z rozdrażnienia, czy niemocy.

- Wiemy, jak wrócić – wtrąciła Derry, podchodząc do koleżanki. Położyła jej rękę na ramieniu i uśmiechnęła blado.

- To na co jeszcze czekamy? – zapytałam, zerkając na nie niepewnie.

- Zapewne na mnie – usłyszałyśmy za plecami i odwróciłyśmy się, śmiertelnie wystraszone.

Kilka metrów od nas stał mój dziadek, podpierający się na lasce. Dyszał ciężko, ale pomimo dolegliwości, szybko do nas dołączył.

Caireann zmierzyła go wzrokiem, jednak nic nie powiedziała. Kiwnęła głową i ruszyła przed siebie, nie odwracając się. Przyglądałam się, jak jej sylwetka dosłownie rozpływa się w powietrzu, kiedy przekroczyła granicę. Nadal nie mogłam uwierzyć, że to miejsce było tuż na wyciągnięcie mojej ręki, a jednocześnie tak daleko. Może nie chciałam w to wierzyć?

Czułam, jak stykam się ramieniem z dziadkiem, co dodało mi odrobiny otuchy. Nie docierała jeszcze do mnie informacja, że on żyje. Że był przez ten cały czas tak blisko. I, że jest taki jak ja. Cała rodzina potępiała jego odmienność i moją także. Mieliśmy tylko siebie, ale to zawsze coś.

Wzięłam oddech i poszłam za koleżanką, nie oglądając się za siebie. Wiedziałam, że dziadek do mnie dołączy. Miałam pewność, że nie odwróci się ode mnie. Sekrety potrafią łączyć ludzi, ale także poróżniać. W naszym wypadku, działała opcja numer jeden.

Poczułam zawroty głowy i ból w podbrzuszu. Zacisnęłam ręce w pięści, wbijając paznokcie w skórę i przygryzłam wargę, czekając, aż wszystko dobiegnie końca. Od tego wirowania zaczynało zbierać mi się na wymioty, ale kiedy tylko zaczęło robić się ze mną gorzej, wszystko zaczęło zwalniać. Wylądowałam na trzęsących się nogach, łapiąc się w ostatniej chwili ramienia Blaithin, która była blada jak ściana, zapewne tak jak ja.

- Chyba nigdy do tego nie przywyknę – mruknęła, oddychając ciężko.

- Ja też – odpowiedziałam, prostując się. Nadal czułam się dziwnie po tej całej transportacji, aczkolwiek ścisk w brzuchu powoli ustępował – na całe szczęście.

Spojrzałam za siebie, wzdychając z ulgą na widok dziadka, który wyszedł z tego bez szwanku. Mogłabym nawet pokusić się o stwierdzenie, że tę podróż przeszedł najlepiej z nas wszystkich.

- Musimy się pośpieszyć – powiedziała Caireann, patrząc sceptycznie na starszego mężczyznę. Nie przejęłam się tym, bo wiedziałam, że dziewczyna nie ma nic do powiedzenia. Zresztą, ja też nie miałam, więc jaki był sens komentowania obecności mojego dziadka? Nie wadził nam, nie opóźniał i nie komentował. Po prostu był. I być może jego osoba okaże się niezwykle potrzebna. Kto wie, co mogło się tej biednej dziewczynie?

Szatynka zaczęła prowadzić nas na wschód, blisko granicy między Grodem, a lasem. Poruszaliśmy się szybko i wyjątkowo cicho, jak na nas. Nie słyszałam za sobą kroków staruszka, ale byłam święcie przekonana, że za nami idzie.

Najpierw usłyszałam krzyki, zanim kogokolwiek zobaczyłam. Caireann upadła na kolanach przy jakiejś granatowej plamie, a ja jęknęłam, rozpoznając ten materiał. To nie mogła być Ailla. Nie.

Rozejrzałam się zebranych osobach – dwóch nieznanych mi chłopaków i Artair stali pod drzewem, przyglądając się całemu zamieszaniu z niepokojem.

SpringWhere stories live. Discover now