Rozdział XXIX

769 143 10
                                    

- W imieniu Jego Królewskiej Wysokości Króla Conana nakazuję wam się poddać – powiedział jeden ze strażników, mierząc w naszą stronę swoją bronią.

- A co my niby robimy? – zapytał Brian, wywracając teatralnie oczami.

Tak, to zdecydowanie nie była pora na wygłupy, ale umówmy się – sytuacja była dosyć komiczna. Ci ludzie nas znali i to całkiem dobrze. W pałacu zawsze kłaniali nam się w pas, a tutaj traktowali jak złoczyńców, którzy nie mają nic wspólnego z rodziną królewską. Jakbyśmy nie byli dziećmi jego najukochańszego władcy.

- Zamilcz! – wykrzyczał gwardzista, wskazując na kogoś za moimi plecami. – Związać ją – machnął lekceważąco ręką w moją stronę, odwracając się w stronę Briana, który stał trochę dalej.

Zanim zdążyłam zareagować, ktoś z tyłu złapał mnie za nadgarstki. Syknęłam z bólu i zaczęłam się wyrywać, ale to nic nie pomogło. Był ode mnie znacznie silniejszy.

- Nie szarp się – warknął strażnik za mną, zacieśniając uścisk.

Spojrzałam w bok i jęknęłam, widząc, jak w stronę Briana zmierza więcej żołnierzy, w dodatku uzbrojonych. Facet, który wydawał im polecenia, stał nadal w tym samym miejscu i celował we mnie swoją bronią, ale nie spuszczał wzroku z mojego brata, który w tamtym momencie odgrodził się od nich swoim Żywiołem. Między nim, a żandarmami powstała ognista kurtyna, z każdą sekundą zbliżająca się w stronę przeciwników, którzy cofali się w popłochu.

W tamtym momencie mu zazdrościłam, bo był w stanie się obronić. A ja? Co mogłam ze swoim duchem? Nic.

Usłyszałam za plecami jęk zaskoczenia, wydobywający się z ust mojego oprawcy. Wykorzystałam to i z całej siły nadepnęłam mu na stopę, wyrywając się. Być może nie była to powalająca na kolana metoda, ale skuteczna, bo żołnierz był tak zaaferowany całą sytuacją, że poluźnił uścisk, nie spodziewając się mojego ruchu.

- Ani kroku dalej! – wykrzyczał ich dowódca, przeładowując strzelbę, którą we mnie wymierzył.

Zamarłam. Nie przemyślałam tego planu. Dobra, uwolniłam się od jednego żołnierza, ale w każdej chwili mogło się na mnie rzucić całe stado hien tatusia. Człowiek przede mną był w stanie zastrzelić mnie jednym, celnym ruchem. Byłam w stanie pożegnać się z życiem na kilka, mniej lub bardziej, wyrafinowanych sposobów.

Mogłam wybrać, jakim sposobem chciałam zginąć, ale mogłam też się poddać.

Ostrożnie uniosłam do góry ręce, bacznie obserwując gwardzistę, który skierował lufę swojej broni w ziemię. Odetchnęłam z niewysłowioną ulgą, a zaraz potem krzyknęłam przerażona, kiedy mężczyzna, który jeszcze przed sekundą chciał mnie zabić – stanął w płomieniach. Dosłownie.

Żołnierz krzyczał i wił się w agoniach, a jego koledzy podbiegli do niego, aby mu pomóc. Kręcili się wokół niego jak mrówki, nie wiedząc, od czego zacząć. Byli tylko nic nieznaczącymi marionetkami, którzy stracili swojego dyrygenta. Bez niego byli niczym.

Stałam tam jak sparaliżowana, czując jak wnętrzności podchodzą mi do gardła. Oddychałam głęboko, aby się uspokoić, zasłaniając oczy dłonią. Nie chciałam na to patrzeć, ale jego krzyki przyprawiały mnie o dreszcze.

- Cholera, Ise, ruszaj się! – Poczułam szarpnięcie za ramię, które sprawiło, że upadłam na ziemię. Czułam odór palonego ciała, słyszałam krzyki żołnierzy i widziałam Briana, nachylającego się, aby pomóc mi wstać. – Wstrzymaj tego pawia, proszę. Musimy uciekać.

Stanęłam na chwiejnych nogach i ruszyłam za bratem, który mocno ściskał mnie za rękę. Niezauważeni minęliśmy żandarmów, którzy dogaszali własną odzieżą ciało kolegi, a raczej te prochy, które po nim zostały.

SpringWhere stories live. Discover now