Rozdział XXX

1.4K 156 47
                                    

Przekręciłam się na bok i poczułam, jak do moich nozdrzy dolatuje przyjemny zapach lawendy – ten delikatny i niedrażniący. Niechętnie otworzyłam oczy i rozejrzałam się po pomieszczeniu, w którym się znajdowałam. Śnieżnobiałe ściany, jasno-brązowa podłoga i kremowa pościel w drobne róże.

Byłam w swoim pokoju.

Uniosłam się powoli na łokciu i przyjrzałam dokładniej. Pokój nie zmienił się ani trochę, odkąd ostatni raz go widziałam. Chociaż sama nie byłam pewna, jak długo mnie nie było i ile czasu tutaj leżałam.

Odrzuciłam na bok kołdrę i ostrożnie postawił nogi na chłodnej podłodze. Z trudem udało mi się na nich stanąć i podejść do szafy, z której wyciągnęłam prostą, bladoróżową sukienkę z długim, poszerzanym rękawem. Zamknęłam się w łazience i zrzuciłam swoją koszulę nocną, w którąś ktoś bardzo pomocny mnie przebrał. Założyłam suknie i rozczesałam włosy, nie będąc w stanie zrobić z nimi niczego więcej.

Bolało mnie całe ciało – począwszy od nóg kończąc na opuszkach palców. Czułam się odrętwiała, jakby ktoś dawno temu zamienił mnie w kamień, a teraz odczarował. Po tak długim leżeniu w bezruchu człowiekowi ciężko wrócić do wykonywania najprostszych czynności, naprawdę.

Wróciłam do pokoju i założyłam na stopy pierwsze lepsze buty jakie wpadły mi w ręce, po czym opuściłam pomieszczenie, cicho zamykając za sobą drzwi.

Ku mojemu zaskoczeniu, korytarze były puste. Schodząc na dół nie zastałam nikogo ze służby lub rodziny, co przyprawiło mnie o szybsze bicie serca. Postanowiłam wyjść na zewnątrz, aby odszukać Briana i upewnić się, że wszystko jest w porządku. Istniało największe prawdopodobieństwo, że będzie szlajał się niedaleko zabudowań dla służby.

Wymknęłam się bocznymi drzwiami, nie spotykając żadnych strażników, którzy zawsze mieli patrole przy wszystkich wyjściach z pałacu. Zapewne po naszym wyskoku ojciec powinien zwiększyć liczbę żołnierzy na warcie, ale jak widać tego nie zrobił i bardzo dobrze.

Przysłoniłam dłonią oczy, kiedy poczułam nieprzyjemne promienie słońca, próbujące za wszelką cenę mnie oślepić. Skrzywiłam się nieznacznie, wykonując ten z pozoru nic nieznaczący gest i powolnym krokiem ruszyłam przed siebie, co jakiś czas stękając z wysiłku. Na zewnątrz nie było żadnej żywej duszy, co zaczęło mnie niepokoić. Gdzie wszyscy się podziali?

Gwałtownie skręciłam w lewo, za jeden z budynków gospodarczych, zderzając się z kimś. Z impetem odbiłam się od czyjejś klatki piersiowej, niebezpiecznie się chwiejąc. Na szczęście owa osoba w ostatniej chwili przytrzymała mnie za ramiona, ochraniając od upadku. Widząc charakterystyczny mundur gwardzistów – niebieską marynarkę z żółtymi guzikami, zadarłam głowę, aby spojrzeć na żandarma, który mi pomógł. To był jedyny żołnierz, jakiego do tej pory spotkałam i miałam okazję zapytać się o miejsce pobytu całej reszty. Spodziewałam się zobaczyć każdego, ale nie jego. Nie chłopaka, którego śmierć widziałam na własne oczy.

- Cathal? – pisnęłam, odskakując do tyłu. Potarłam oczy ze zdziwienia, myśląc, że to jakieś omamy. Ale to nie była żadna zjawa. Przede mną stał przyjaciela Briana, z obandażowaną głową i ręką w gipsie. – Jak... ty... niemożliwe – wyszeptałam, zasłaniając usta dłonią.

- Zabiłem go, kiedy się na mnie rzucił. Wbiłem mu miecz w serce – wyjaśnił, rozglądając się czujnie na boki.

Wzięłam głęboki oddech i zamyśliłam się. To było całkiem możliwe, że mogli nas podsłuchiwać, a ja sama nie wiedziałam, na czym stoję. Nie zdążyłam się niczego dowiedzieć, ale Cathal wydawał się dobrym informatorem. Zwłaszcza po tym, jak przeżył. Musiał coś wiedzieć.

SpringWhere stories live. Discover now