Rozdział 36: Plany Odsieczy

33 0 0
                                    

Zamknęła oczy i zagryzła wargi żeby nie krzyknąć. Nogi zaczynały jej się uginać, ale trzymała się dzielnie, ci ludzie nie mogli się na niej zawieść. W uszach czuła szum krwi i czegoś jeszcze, słyszała jakby cichy śpiew, tęskna melodia nie pozwalała upaść i stracić przytomności. Roślinność u jej nóg spłonęła trawiona ogniem, który zdawał się być wszędzie dookoła niej.

Natomiast dookoła zaległo milczenie cięższe od burzowych chmur. Nikt jednak nie był spokojny, wszyscy szykowali się na uderzenie potężnego sztormu, a ono wciąż nie nadchodziło. Deszcz już nie padał na zroszoną, szarawą trawę, huraganowy wiatr jakby zniknął. Całe pandemonium rozszalałego żywiołu odbywało się poza granicami ognistej tarczy.

Jeden z wielu piorunów musiał nieszczęśliwie uderzyć akurat w rozpostartą nad wioską kopułę bariery. Rozległ się ogłuszając huk, a Lilli poczuła niewysłowiony ból, głowa zaczynała ciążyć, ręce mdlały, ale starała się jak mogła. Coraz więcej błyskawic kierowało swe bladofioletowe ostrza w pomarańczową kulę, jakby znalazły sobie wreszcie godny cel. Dziewczyna zaczęła tracić grunt pod nogami, świat zawirował, a ona upadła. Ciemność przed oczyma jasno i wyraźnie mówiła o poniesionej porażce. Szorstka trawa drapała w policzek, a dźwięki przychodziły jakby zza mgły. Ziemia była ciepła, rozgrzana mocnym południowym słońcem, ale również zmoczona niedawnym deszczem. Nie czuła już w sobie ani trochę mocy, była słaba jak dziecko, a udo zaczynało pulsować jeszcze większym bólem. Spróbowała się podnieść, ale ręce nie utrzymały ciężaru, były zbyt zmęczone czarami, wytworzeniem magicznej bariery. Tętno zaczynało zwalniać, a odgłosy jeszcze bardziej uciekały przed myślami. Odpłynęła w ciemność.

* * *

Noce i poranki zaczynały być coraz zimniejsze, mimo wczesnej pory, była przecież dopiero jesień. Zasadniczo na północy zima zaczynała się czasem w listopadzie, ale przecież był październik. Zaczynały chwytać przymrozki, a następnego dnia spadł pierwszy śnieg.

Królewicz wpatrywał się z niemą obojętnością w sypiące się z nieba białe płatki. Zasadniczo nie interesowałyby go one, gdyby nie to, że zima przyszła za wcześnie. Z Isser nadeszły złe wiadomości. Miasto powoli zaczynało się poddawać, ludzie byli tam zagłodzeni, przemarznięci, a do tego bez nadziei na dalsze życie. Król Arred panikował, hrabia Schwarzinger knuł, podpita szlachta wywoływała burdy z mieszczaństwem, a Albrecht miał to wszystko głęboko w poważaniu. Wren zaczynał mieć powoli dosyć tego życia, najchętniej by je sobie odebrał. Nie był jednak takim egoistą, poddani liczyli na niego, nie mógł zawieść.

Na dworze było tego dnia szaro, tylko płatki śniegu zachowały swój świeży kolor. Ulice pełne błota deptane tysiącami stóp nie wznosiły ani jednej skargi na swój niesłuszny los. Powoli zaczynało się robić na nich pełno, handlarze powychodzili z domów, ale na ich nieszczęście, młoda szlachta z bogatych domów wpadła na ten sam pomysł, co nie mogło skończyć się dobrze. Bójki zaaranżowane przez młodzieńców nie były najprzyjemniejszym widokiem. Najczęściej kończyły się pobiciem nieszczęsnego mieszczanina lub interwencją straży. Wrena mierziło takie zachowanie. Niestety jego młodszy brat nie uważał za celowe poinformować go o swoich zamiarach przewodzenia tej bandzie hultajów i w najlepsze teraz się zabawiał podrywając wiejską dziewczynę, która jak większość chłopów przybyła na jarmark. Królewicz postanowił ochłodzić nieco temperament braciszka.

Ubrał się szybko, na ramiona narzucił czerwoną, zarezerwowaną dla króla pelerynę z gronostajowym kołnierzem, nogi wsunął w wysokie, skórzane buty tego koloru i dyskretnie wyślizgnął się przez kuchnię, wejściem dla służby na zewnątrz. Tamtędy było bliżej.

Już po chwili uznał, że założenie królewskiego płaszcza było błędem. Wszyscy napotkani ludzie klękali na jedno kolano przed nim, co nie mogło pozostać niezauważone przez młodych szlachciców. Królewicz westchnął poirytowany i poszedł dalej omijając gęstniejący tłumek, który zdążył zbierać się wokół. Nie miał na głowie korony, ale dumna mina i postawa zdradzały władcę przyzwyczajonego do szacunku. Poddani go lubili, ale również czuli respekt. Był zdecydowanym faworytem, zarówno wśród ludu, jak i u starszej szlachty. Młodzi oczywiście popierali Albrechta dążącego do poszerzenia rycerskich swobód i mającego chłopstwo za nic. Taka była prawda – wieśniaków wykorzystywano jako tanią siłę roboczą i nie pozwalano czuć się po ludzku. Na razie nic nie wskazywało na to, że sytuacja mogłaby się zmienić i chłopi nie podnosili głowy, nie buntowali się. To miało wkrótce ulec zmianie.

Wren przemierzył jedną ulicę i znalazł się nad fosą, przy której kramy i stoiska zajmowały najwięcej miejsca. To właśnie tutaj rozgrywały się dantejskie sceny z udziałem jego brata. Królewicz zmrużył oczy szukając wzrokiem Albrechta. Odległość wynosiła tyle co most nad zamkowym rowem, który nie był zbyt długi, miał może dwadzieścia metrów, ale młodzieniec ledwo rozpoznał członka swej rodziny. I to tylko po szatach, twarze wydawały się zbyt niewyraźne, aby zauważyć cokolwiek wyróżniającego go od innych. Chłopcy w wieku od szesnastu do może dwudziestu kilku lat różnili się tylko wzrostem i kolorem włosów, tyle Wren mógł zobaczyć.

Pewnym krokiem podszedł do podopiecznego i gestem nieznoszącym sprzeciwu obrócił go twarzą do siebie. Spojrzał w niebieskie, prawie takie same jak swoje oczy i wysyczał trochę już zdenerwowany:

- Co ty sobie młokosie wyobrażasz? Nie siej w mieście zamieszania, bo chłopi się zbuntują i wybuchnie rewolucja. Widziałeś kiedyś rewolucję?

- Spokojnie, braciszku, co to już zabawić się nie można w tym mieście? – chłopak przeczesał ręką jasne włosy i uśmiechnął się zawadiacko – nie bądź taki sztywny, zachowujesz się jak ojciec. Musisz przestać się spinać, będzie dobrze, choćby świat się walił. Mamy przecież siebie, nie pamiętasz? Sam tak mówiłeś.

- Wyobraź sobie, że nie masz już ojca i ja mam przejąć jego funkcję – Wren już trochę się uspokoił, tłumaczył mu to jak małemu dziecku – wiesz jak wygląda wojna? Nie? To możesz pojechać do Isser i walczyć na froncie, porozmawiamy jak przeżyjesz. Musimy teraz się zjednoczyć i nie marnować czasu i siły na zabawę. Tam giną ludzie!

- A wiesz co? Mam pomysł... - Albrecht zmrużył oczy przebiegle – może pojedziemy do stolicy Serinu i będziemy walczyć? Chyba, że się boisz – zaśmiał się już otwarcie i radośnie – chodź, będzie fajnie – pociągnął brata za rękaw. Niestety trafił prosto w niewielką, ale bolesną ranę na przedramieniu. Starszy królewicz syknął i odsunął się na bezpieczną odległość. Lecz, dziwna rzecz, również się uśmiechnął.

- To nie jest taka łatwa decyzja. Mógłbyś zginąć. Z drugiej jednak strony tam też giną ludzie. Ale nie wiemy jak pokonać wroga... wszystko jest takie poplątane... - zastanowił się przez chwilę zmarszczył czoło nerwowo pocierał brodę. Wybór rzeczywiście nie był tak prosty. Następca tronu nie mógł postąpić zbyt pochopnie, ale odwlekanie wszystkiego też prowadziło donikąd. Wiedział już co musi zrobić. – Masz oddział? Zbierz ludzi i wyruszaj – klasnął w ręce i rozmarzył się – wybierz tych najdzielniejszych i najsprytniejszych. Słyszałeś o Serińskiej kawalerii? Podobno ta z Zamku Czarnej Róży jest najlepsza, ich delegacja przybyła tydzień temu. Zwołaj pospolite ruszenie i wyrusz z młodą szlachtą. Ale nie bądźcie nieostrożni, podejdźcie wroga podstępem. Nie zawiedź mnie, ufam w twój geniusz strategiczny.

- A to ty nie jedziesz – zaskoczony Albrecht zmarszczył brwi – co z tobą?

- Muszę zostać w stolicy i wszystko kontrolować. – starszy brat się wyraźnie zmartwił – wkrótce zostanę królem, więc sam rozumiesz... poza tym ciebie wszyscy lubią, młoda szlachta za tobą pójdzie nawet w ogień. 

Tam, gdzie rosną róże ~ KorektaWhere stories live. Discover now