Rozdział piętnasty: Pozdrowienie dla Słońca

672 55 18
                                    

👽BREATHE LIFE - JACK GARRATT👽

Daphne miała wrażenie, jakby po bardzo długim nurkowaniu wynurzyła się ponad wodę, łapczywie chwytając hausty powietrza. Poderwała się do siadu, zbyt gwałtownie, bo ściany sterylnej sali zaczęły wirować przed nią, wciskając się boleśnie do gwieździstych oczu. Zakryła je, chcąc odepchnąć szalejące obrazy, ale ból rozsadzał jej głowę.

Dopiero po chwili była w stanie na nowo podnieść powieki. Oświetlenie było zbyt jasne, zbyt zimne, zbyt sztuczne. Nie czuła, tak bardzo jej potrzebnego, ciepła najbliższej gwiazdy. Miała wrażenie, że każdy kolejny oddech tylko zabierał jej siłę.

Rozejrzała się dookoła bardzo powoli, starając się rozpoznać pomieszczenie. Wszystko było białe, lśniło czystością i pochłaniało cenne wibracje światła, które dostrzegła wokół siebie Daphne. Obserwowała, jak oplatają przezroczyste rurki wychodzące ze ścian, które docierały do jej rąk. Dawno ich nie widziała. Ostatni raz, kiedy prawie... umarła.

Daphne powoli przeniosła wzrok od kroplówek na jedno, samotne krzesło z szarego plastiku, na którym wisiała kurtka jej brata. Miała naszywkę z jego nazwiskiem na piersi. Ale swój fluorescencyjny taniec odprawiała inna energia, niż ta, którą wytwarzał Roger. Też znajoma.

– Sasha? – wychrypiała, ale odpowiedziała jej cisza.

Nie czuła się źle z powodu tego, że przyjaciółka odeszła od jej łóżka akurat w momencie, kiedy się obudziła. Bardziej ją zastanawiało, czy jej się nic nie stało. Miała nadzieję, że nie trafiła do jednej pary z jej bratem. Kto wie, co ten kretyn mógł wymyślić. Tym bardziej że Daphne miała oczy i wiedziała, że ta dwójka smaliła do siebie cholewki.

Zrzuciła z siebie cienką kołdrę i zmusiła nogi do ruchu, żeby stanąć o własnych siłach na zimnej podłodze, która nieprzyjemnie szczypała bose stopy. Wyszarpnęła z siebie wszystkie rurki i ignorując piszczenie aparatury ukrytej w łóżku, chwyciła czarną kurtkę Rogera i ruszyła do wyjścia.

Kierowała się instynktem drugiej natury. Tym, który pozwalał jej w groźnych chwilach dostrzec cyrkulującą energię wokół niej. Tym, który oferował jej ciągle wzrastające moce. Tym, który pochodził od jej matki, która ją porzuciła.

Nie wiedziała, jakim cudem udało jej się ominąć tych wszystkich ludzi, których było pełno w zamku. Kiedy znalazła się w korytarzach Chateau i poczuła podmuch świeżego powietrza, rzuciła się niemal do biegu. Ostatnimi siłami przecięła wysokie halle, ślizgając się po marmurowych posadzkach i wypadła wprost przed otwarte drzwi prowadzące do Jardin de Saint-Michael.

Słońce musiało wstać najwyżej godzinę temu. Jego wielka, złota tarcza wisiała ponad szczytami gór, opatulając dolinę swoim ciepłem. Miękkie, życiodajne światło padło na chorobliwie bladą twarz pół-dekielskiej dziewczyny, która opadła na kolana. Zamknęła oczy i oddychając głęboko blaskiem Słońca, zsunęła z ramion ciężką kurtę, pozwalając, by promienie wspinającej się po nieboskłonie gwiazdy dotknęły nagich przedramion.

Wypuściła głośno powietrze i wyprostowała się, przyciągając do siebie energię, której tak jej brakowało i bez której dusiła się w swoim kruchym, ludzkim ciele. Kimkolwiek była jej matka i skądkolwiek pochodziła, jej rasa musiała być silnie związana z energią gwiazd.

Ktoś położył jej dłoń na ramieniu. To był głęboki wstrząs elektryczny, który przeszedł ją od czubków palców aż po wnętrze żołądka, od cebulek włosów po każdy por w skórze, od pojedynczej komórki po wszystkie organy. Przeciął na wskroś jej ciało, umysł i duszę. Przedarł się przez siatkę żył pod skórą, zbiegowisko pęcherzyków w płucach i niekończącą się plątaninę myśli. Każde wspomnienie, każde przemyślenie, skryte lęki i głębokie pragnienia, bóle, problemy, radości, marzenia. Odkryte i wydarte z jej umysłu gwałtem. Bezbożnym okrucieństwem. Chłodem, który mroził jej krew i odcinał dopływ tlenu do płuc.

Korpus ZbawicielaWhere stories live. Discover now