Rozdział dwudziesty piąty: Miłosierny niczym ojciec

536 60 7
                                    

(NA YT NIE ZNALAZŁAM, ODSYŁAM DO SPOTIFY -> LINK ZEWNĘTRZNY)

👽WHERE DID YOUR LOVE GO? - DAWID PODSIADŁO👽


IIsamu dawno nie biegał dla samego biegania. Problem z zawrotnymi szybkościami osiąganymi przez jego ciało był taki, że im większa była prędkość, tym mniejsze znaczenie miała wykonywana czynność. Gdzieś gubiło się celebrowanie pojedynczych, zwykłych ruchów w nieustannym pędzie.

Nie mógł cieszyć się z kroku poprzedzanego krokiem, przeciwległą ręką, która wysuwała się do przodu, by zachować ciało w równowadze, powietrza opuszczającego płuca ze świstem. To skupienie i niemal nabożna uwaga wyciszała jego chaotyczny umysł, działała lepiej niż medytacja praktykowana przez seniora jego rodziny.

Nie zauważyłby jej, mijając drzewo, tak bardzo skupiony był na równomiernym kroku i utrzymywaniu tempa, gdyby nie srebrna łza, która zalśniła w powietrzu. Zginęła gdzieś w locie, opadając na kłosy kukurydzy rosnące wokół samotnej jabłoni na uboczu drogi do domu Weslerów.

Isamu nie zatrzymał się, ale odbił się od ziemi, wykorzystując siłę prędkości i udało mu się złapać najniżej gałęzi, na której siedziała. Podciągnął się na rękach, ledwo nie spadając na ziemię. Kiedy jego nogi oplotły konar drzewa, odetchnął z ulgą i doprowadził się do pozycji siedzącej.

Daphne nie zwróciła na niego nawet uwagi, oparta o pień wpatrywała się przed siebie, a po jej policzkach spływały powoli pojedyncze łzy. Jej twarz nie wyrażała żadnych uczuć, ale kiedy przeniosła wreszcie błyszczące spojrzenie swoich niezwykłych oczu, zabolało go serce.

Otrzepał ręce z resztek kory i wyciągnął je w stronę dziewczyny. Brunetka przytuliła się do niego, przylegając ciasno do jego ciała, jakby chciała się schować w jego ramionach. Kariyashi jej nie bronił. Dawno nikt tego nie chciał. Właściwie ostatnią osobą była... Mia.

Zacisnął usta w cienką linię i mocniej do siebie przyciągnął Daphne, która zacisnęła palce na jego przepoconej koszulce, chlipiąc cicho. Głaskał jej skołtunione od lotu włosy, powstrzymując się przed zanurzeniem nosa w nich i wciągnięcia słodkiego zapachu, jaki roztaczała.

– Czy ona sobie poszła? – zapytała wreszcie.

– Twoja mama? Zdematerializowała się, gdy uciekłaś. Ale powiedziała, że gdy będziesz jej potrzebowała, wróci – odpowiedział.

Dziewczyna odsunęła się od niego, ocierając policzki i spojrzała na niego nieśmiało. Zaczerwieniona albo ze wstydu, albo też od płaczu, spuściła wzrok, burcząc coś pod nosem.

Uśmiechnął się trochę cynicznie, a trochę współczująco i jeszcze raz pogłaskał ją po włosach. Przez chwilę siedzieli tak na drzewie, słuchając głosu wiatru, który bawił się w polu kukurydzy. Daphne trochę uspokoiła się i teraz zaczęła się przyglądać swojemu towarzyszowi. Azjata mrugnął do niej, a ona prychnęła.

– Daj se siana.

– Widzę tu tylko kukurydzę – odpowiedział i przeniósł wzrok na niebo powoli szarzejące nad horyzontem, chociaż dopiero zbliżała się trzecia nad ranem. Llato miało swoje zalety na ciepłym południu.

– Chcesz porozmawiać o swoim ojcu? – zapytał wreszcie.

– A jest o czym? – westchnęła.

Gdzieś ponad ich głowami jakiś ptak zaczął swoją poranne przywitanie słońca, a jego śladem poszli inni skrzydlaci mieszkańcy jabłoni.

– Moja skrzywiona relacja z ojcem sprawiła, że jestem egocentrycznym dupkiem, więc w sumie kto wie. – Wzruszył ramionami.

Daphne spojrzała na niego zaskoczona.

Korpus ZbawicielaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz