v. on my way to porto.

521 101 4
                                    

─ Możesz mi wierzyć, albo nie ─ mówię, gdy spacerujemy już kilka minut po Aeroporto Porto Francisco Sá Carneiro, by znaleźć automat z biletami.
─ Nie ma opcji, żebyś potrafiła mówić po hiszpańsku ─ odpowiada, ciągnąc za sobą walizkę w pospiechu. Chwilę potem stajemy w miejscu a Clifford spogląda na mnie przez ramię. ─ No dobra, Honey Jones. Oto wyzwanie. Kupujesz dla nas dwa bilety na metro. A żeby było trudniej to mają być całodniowe i kupujesz je u tamtej kobiety. I w dodatku nie zdradzasz się, że jesteś amerykanką a ja stoję obok.
─ Mówię też po francusku, w każdym razie lepiej niż po hiszpańsku ─ odpowiadam a zielonowłosy chłopak odpycha od siebie swoją ciemnoniebieską walizkę, która przejeżdża co najwyżej pięć centymetrów dalej. Patrzy na mnie i jestem pewna, że gdyby wzrok mógł wydawać słowa jego wypowiedź miałaby kształt "Skąd się wzięłaś?".
─ Podbijam stawkę. Nie możesz użyć francuskiego ─ mówi z dumnym uśmiechem.
─ Proszę bardzo, w Berlinie sprawdzimy twoją znajomość niemieckiego.
─ Proszę bardzo ─ przedżeźnia mnie, trafnie.
Od pierwszego spotkania zauważyłam jego umiejętności w naśladowaniu głosu. Nie raz też wypowiadał ku mnie jakieś kwestie aktorów z różnych filmów, czy seriali. Teraz jest to co prawda trochę mniej zabawne niż wcześniej.
Kiedy w końcu kupuję z trudem bilety od kobiety, Michael naśmiewa się ze mnie przez kolejne dwadzieścia sześć minut spędzonych w metro i znów przedżeźnia moją mowę a w tym wypadku mój słaby hiszpański. Przestaje gdy do naszych oczu dociera panorama Porto, widziana zza szyby metra, pędzącego już nad powierzchnią ziemi, przez jeden z bajecznych mostów.
─ Honey Jones, oto i nasz miesiąc miodowy ─ mówi, gdy instynktownie obejmuje mnie ramieniem. W odpowiedzi na to uśmiecham się pod nosem, gdy ostatecznie nasze spojrzenia się spotykają Michael tak po prostu, całuje moją skroń.

*

─ W zasadzie to nie, ale pragnę dokonać jej teraz ─ mówi wolno, ale recepcjonistka zdaje się i tak go nie rozumieć. Kiedy w końcu ciemnowłosa kobieta, imieniem Gulia rezygnuje, przywołuje swoją anielskojęzyczną koleżankę. Wówczas mam nadzieję, że już niedłgo będę mogła wziąć prysznic i zmienić ciuchy a potem wyruszyć na dalsze zwiedzanie Porto, zanim na dobre je opuścimy.
─ Przykro mi, obawiam się, że nie będę w stanie państwu pomóc, mamy komplet ─ odpowiada z wyczuwalnym, brytyjskim akcentem.
─ To najgorszy miesiąc miodowy świata. Wszystko miało być takie spontaniczne ─ mówi nagle Clifford. Zerka na malutką plakietkę z imieniem kobiety i opiera łokcie na blacie recepcji. ─ Widzisz, Emily. Przedwczoraj poślubiłem miłość mojego życia. Przed ślubem obiecaliśmy sobie, że podróż będzie spontaniczna i niezależna.
─ Zobaczę co da się zrobić, ale niczego nie obiecuję ─ odpowiada, spoglądając na nas z delikatnym uśmiechem. Z trudem powstrzymuję się od śmiechu, gdy brunetka odwraca się na pięcie i idzie w jakimś bliżej nieokreślonym nam kierunku.
Nie mija nawet pięć minut, gdy wraca i zaczyna uderzać w klawiaturę palcami.
─ Więc mogę poprosić o pański dowód, paszport albo prawo jazdy? ─ pyta a Michael od razu gorączkowo sięga po portfel. W końcu podaje kobiecie dowód a ona uśmiecha się nieznacznie.
─ A więc państwo Clifford. Witamy w Mercure Porto Centro Hotel. Oto państwa karta, życzymy udanego pobytu ─ mówi regułkowo a chwilę potem już tylko się uśmiecha. Odchodzimy, ciągnąc obok sobie walizki i wybuchamy śmiechem dopiero w momencie, w którym drzwi od windy zamykają się za nami.
─ Uwierzyła.
─ A i owszem ─ odpowiada zadowolony i automatycznie spogląda na swoją dłoń, a potem i na moją. I dopiero wtedy zauważamy, że choć pozbyliśmy się niemalże wszystkich rzeczy Crystal i Dixona, to wciąż mamy coś, co nam o nich przypomina. Obrączki. Żadne z nas ich nie zdjęło.
─ Chyba mam pewien pomysł ─ mówi cicho, gdy drzwi od windy się rozsuwają.

Ponte Dom Luis w rzeczywistości okazuje się jeszcze piękniejszy niż na wizytówkach Porto i wszelkich zdjęciach w internecie. Na samym początku tylko przechadzamy się wzdłuż niego a potem zatrzymujemy w połowie drogi powrotnej.
W końcu Michael opiera się o barierkę i spogląda w dół, na płynącą wodę. Robię to samo i znów milczymy, spoglądając na panoramę oświetlonego jeszcze za dnia Porto.
W końcu po dobrych piętnastu minutach porusza się i prostuje. Przez chwilę patrzy na swoją dłoń a następnie przenosi wzrok na mnie. Ja także patrzę na niego.
─ Poznaliśmy się jeszcze na studiach. Oboje od zawsze wyróżnialiśmy się z tłumu. Ja miałem pomarańczowe włosy, ona zielone. Powiedziałem do niej coś w rodzaju "Hej, po co ci wodorosty na głowie?". Przewróciła oczyma i odwróciła wzrok, wciąż stukając palcami w ramię. Ale potem coś się stało. Spojrzała na mnie i poczułem, że to ona, że całe moje życie musiałem szukać właśnie jej. Odpowiedziała, że nigdy nie słyszała głupszego tekstu a już szczególnie nie od kogoś, komu spadła na głowę pomarańczowa farba ─ mamrocze, obracając obrączkę na palcu. Instynktownie robię to samo z moją, gdy spogląda na mnie wyczekująco.
─ Dixon był drużbą na ślubie mojego brata. Przyjaźnili się od lat. W zasadzie to przez to go poznałam. Przystojny, wykształcony z dobrze prosperującą firmą w Waszyngtonie. Rzucił ją rok temu i zamieszkaliśmy tutaj ─ mówię cicho i wyedy orientuję się, że przecież nie jesteśmy w Norwood. To miasto jest o wiele piękniejsze niż jakieś tam Norwood. ─ znaczy w Norwood. Ale teraz myślę, że mogło chodzić o twoją żonę.
─ Mogło ─ odpowiada, zdejmując obrączkę z palca.
─ Więc na trzy? ─ pytam, doskonale już wiedząc co planuje.
Kiwa głową i wtedy i ja zdejmuję obrączkę. Znów milczymy przez dłuższą chwilę i tylko wpatrujemy się w panoramę Porto.
W końcu Clifford unosi głowę.
─ Aby zacząć od nowa musisz skończyć ze wszystkim ─ mówi cicho i wystawia dłoń przez barierkę.
─ Żegnaj Dixonie Jones ─ mówię, widząc, że mu trudno i już mam wyrzucić kawałek złota, gdy Clifford zatrzymuje moją dłoń.
─ Żegnaj Crystal Clifford. Mam nadzieję, że jesteś już szczęśliwa. W końcu możesz się pieprzyć z nim do woli ─ dodaje i nagle, gdy mówi znikąd słowo "trzy" rzucamy obrączki do wody. Nie patrzymy długo. Michael wymachuje biletem na metro i spogląda na zegarek.
─ Mamy jeszcze trochę czasu, chodźmy się napić.
─ No tak, może będziesz łatwiejszy ─ mówię i dźgam go w bok. W zamian za to obejmuje mnie ramieniem i tak schodzimy z Ponte Dom Luis i jednocześnie ruszamy na miasto.

{ widowers } • clifford.Where stories live. Discover now