xi. in love with paris.

435 80 4
                                    

─ Nie jestem pewna, czy istnieje piękniejsze miasto, piękniejsze ulice ─ mówię z zachwytem spoglądając na miniaturowe kamienice.
─ To przez twój zachwyt spędzamy tu trzy dni, więc oby tak było dla twojego dobra ─ odpowiada pomrukując. Marszczę nieznacznie czoło. Dopiero teraz zwracam uwagę na jego rozdrażnienie, które jak widzę wcale nie wynika z podróży pociągiem do Paryża a z zupełnie innych powodów.
─ Dobra, Mike. Spójrz na mnie ─ mówię, gdy łapię jego dłoń w swoją. Pozwala mi na to a nawet z czasem, gdy patrzy mi w oczy splata ze sobą nasze palce. Mimo to wciąż milczy i zdaje się nie mieć zamiaru tego zmienić.
─ Jaki mamy dziś dzień? ─ pyta po dłuższej chwili ciszy, jaką spędzamy na pierwszym piętrze wieży Eiffla.
─ Wtorek.
─ Nie, nie, data ─ jęczy, zamykając też oczy.
─ Umm, dwudziesty...
─ Dziś są urodziny Crystal ─ odpowiada zanim kończę swoją wypowiedź. Nawet nie żałuję, że nie miałam na to okazji, choć nawet teraz nie wiem co mam odpowiedzieć. Sama jeszcze nie przeżyłam urodzin Dixona po jego śmierci, ale już wiem co musi czuć, z czym się mierzyć od rana. Żałuję jedynie, że ten dzień przypadł akurat na nasz pobyt w Paryżu. Z drugiej zaś strony trzy dni, które mamy tutaj spędzić można okroić do dwóch i dzisiejszy przeznaczyć na to, co oboje ostatnio lubimy najbardziej. Na zapomnienie o wszystkim za pomocą alkoholu.
Nawet mu tego nie proponuję, bo wiem, że się zgodzi.
Opuszczamy najbardziej znany wszystkim zabytek Paryża i biegniemy wzdłuż mostu, potem nad Sekwaną aż do najbliższego baru jaki napotykamy na swojej drodze. Wchodzimy tam i wypijamy kilka shotów. Nie czekamy na dalszy rozwój akcji tylko wychodzimy, płacąc i idziemy do następnego miejsca, w którym serwują dobry alkohol. Tam także wypijamy kolejkę i wychodzimy, udając się dalej.
Gdzieś pomiędzy siódmym a ósmym zaczynam czuć, że mam nogi jak z waty. Uginają się pode mną, ale Michael dzielnie mi asystuje, mimo że sam nie ma się najlepiej. W końcu czuję jak zimna kropla wody spływa po moim ramieniu i odruchowo spoglądam w niebo. Kilka kokejnych. Deszcz.
─ Kurwa ─ mówię pod nosem gdy zaczyna mocno padać.
─ Kurwa ─ powtarza Michael, więc wybucham śmiechem. Praktycznie od tego tak jakby zaczęło się wszystko...
Mokniemy nawet nie zwracając uwagi. Biegniemy jedną z paryskich ulic, przemoknięci do suchej nitki. W myślach dziękuję, że wybrałam trampki a Michael gwałtownie skręca w jedną z uliczek przez co ledwo nie upadam. W końcu stajemy przed kwiaciarnią, która wygląda jak te wszystkie kwiaciarnie ze zdjęć. Przez krótką chwilę przyglądam się kobiecie, która wychodzi na zewnątrz, ponieważ mój wzrok głównie przykuwają kwiaty w wiaderkach.
─ Czerwona ─ słyszę tylko gdzieś w oddali. Niedługo potem widzę mojego kompana z czerwoną różą.
─ To nie, ale to jest dla ciebie Honey Jones ─ mówi, wyjmując zza pleców trzy słoneczniki przewiązane czerwoną wstążką. Nim cokolwiek mówię nagle znajdujemy się w pobliżu Katedry Notre-Dame. Wchodzimy na jeden z mostów i spoglądamy na płynącą Sekwanę oraz oświetlony Paryż. Alkohol niemalże ze mnie wyparował podczas naszego biegu, więc czuję się już znacznie lepiej. Mimo to opieram się o barierkę i spoglądam na wszystkie te kłódki. Michael patrzy na różę, którą wciąż trzyma przy sobie.
Znów milczymy.
─ Miałaby dwadzieścia siedem świeczek na torcie. Malinowym, bo kochała maliny. I czekoladę, ale twierdziła, że od niej przytyje a na to przyjdzie jeszcze czas ─ mamrocze pod nosem i obraca kwiat w palcach.
─ Kupiłbyś jej prezent. Co by to było? ─ pytam, rezygnując z wspominania mu o tym, aby zapomniał i ruszył dalej.
─ Bransoletka. Może parasol, bo ciągle je gubiła. Albo jakaś książka. Kryminał. Kochała je ─ mówi coraz ciszej. Przytulam go. Płacze. Po raz drugi widzę go w takim stanie. Nawet nie zwracam uwagi na to, że praktycznie przestaje padać.
W końcu zamiera w bezruchu i porusza się dopiero kilka minut później. Wystawia różę przez barierkę a ja odruchowo spoglądam na słoneczniki, które mi dał wcześniej.
─ Wszystkiego najlepszego ─ mamrocze pod nosem i wyrzuca kwiat do rzeki. I znów zamiera w bezruchu, zapewne nie może pogodzić się z tym wszystkim, poukładać myśli. Oboje nas zdradzili, ale żadne z nas nie potrafi pogodzić się z ich stałym odejściem.
─ Dziękuję ci, Honey Jones ─ mówi cicho, gdy patrzy na mnie, jak przytykam nos do kwiatów. Muszę wyglądać okropnie. Rozwiane, mokre włosy, makijaż... Z resztą jaki makijaż po tym deszczu.
─ Za co?
─ Gdybym cię nie spotkał wtedy, na cmentarzu... Kto wie czy jeszcze bym żył.
─ Proszę cię, Mike... Nie mów... ─ mówię cicho, ale w pewnym momencie przerywam gdy chłopak przyciska swoje usta do moich. Całuje mnie a ja oddaję pocałunek. Jeden, drugi, kolejne.
─ Uratowałaś mnie ─ mówi cicho, zakładając kosmyk moich włosów za ucho.
─ Nie. To ty uratowałeś mnie ─ odpowiadam równie cicho, więc bez słowa chwyta moją wolną dłoń w swoją i schodzimy ostrożnie z mostu. Ulice pochłonął deszcz, wszędzie są kałuże a moje buty są doszczętnie przemoczone i wydają przedziwne odgłosy z każdym krokiem. Ale to nie ma znaczenia.
W zasadzie nic nie ma. Nawet zbędne są słowa.

{ widowers } • clifford.Where stories live. Discover now