Rozdział trzydziesty drugi: Zaklęcia, które nie pozostawiają śladów

2.2K 234 439
                                    

Notka od autorki: UWAGA: To jest naprawdę paskudny rozdział, zawiera w sobie zarówno tortury psychiczne jak i fizyczne.

---* * *---

Lucjusz przeciągnął się majestatycznie – niczym kocur, który wybierał się na polowanie. Nie brzydziło go to porównanie, kiedy pojawiło się w jego głowie. Koty były głośne i śmierdziały, więc nie był w stanie na dłuższą metę znieść ich obecności w rezydencji – młody kuguchar, którego Draco kiedyś dostał i tak był koszmarnie upierdliwy – ale w sensie abstrakcyjnym był w stanie docenić ideę gracji, prędkości i piękna.

I śmierci, którą niosły myszom.

Po raz kolejny sprawdził, czy aby na pewno jest w pełni przygotowany. Miał przy sobie klatkę z owadami. Odpowiednie klątwy powtarzał tak długo, że wypaliły mu się w mózgu i teraz miał je niemal na końcu języka, gotowe do rzucenia w każdej chwili. Miał pustą różdżkę. Był nawet w posiadaniu rozsądnej ilości zaufania wobec aurora Wilmota, że ten przygotował wszystko jak należy.

Zakończył oględziny i mrugnął leniwie.

Czas wybrać się na polowanie.

* * *  

– Witam, panie Malfoy.

Lucjusz uśmiechnął się na widok Wilmota i wyciągnął do niego rękę. Blady człowiek o orzechowych oczach uścisnął ją bez wahania i nawet zignorował lekkie wzdrygnięcie, na które Lucjusz celowo sobie pozwoli, żeby okazać co myśli o dotykaniu ludzi półkrwi. Po prostu potrząsnął jego ręką, po czym usiadł z powrotem za swoim biurkiem i zaczął przekładać papiery.

– Jak pan wie, panie Malfoy, mrocznym rodzinom naprawdę łatwo przyjdzie zaakceptowanie nowo wprowadzonych praw, ponieważ...

Lucjusz słuchał, uśmiechał się i kiwał głową w odpowiednich momentach, żeby przekonać każdego, kto ich mijał, że naprawdę tylko po to tutaj przyszedł. Klatka z owadami leżała obok niego, obłożona urokiem iluzyjnym, dzięki czemu wyglądała jak stos papierów. Pusta różdżka spoczywała mu w kieszeni. Poświęcił im więcej uwagi niż informacjom, które otrzymał od swoich kontaktów w ministerstwie na długo zanim nowe prawa zostały wprowadzone.

Wilmot mówił dalej, wyciągając coraz więcej papierów i przekładając inne z rosnącym entuzjazmem. Większości mijających ich ludzi wydawało się, że Lucjusz po prostu ugrzązł, zatrzymany przez nadgorliwego aurora, więc oglądali się na niego ze współczuciem. Lucjusz bez problemu zignorował te spojrzenia. Właściwie, to chciało mu się śmiać. Wilmot był znakomitym aktorem i Lucjusz podejrzewał, że prędzej on sam zjadłby własną dłoń niż ktokolwiek z obecnych domyślił się, po co tak naprawdę tu przyszedł.

Nagle zorientował się, że choć głos Wilmota ciągnął dalej, on sam sięgnął po różdżkę. Lucjusz podniósł brew, po czym wzniósł ją jeszcze wyżej, kiedy zorientował się, że na ich miejscach siedziały skomplikowane iluzje, które utrzymywały obrazy zarówno Wilmota jak i jego samego, z czego pierwsza trajkotała dalej, a druga kiwała głową. Wstał, przyglądając się uważnie własnej kopii. Niczym nie różniła się od tego, co codziennie widział w lustrze, może poza lekką pustką w oczach.

– Zainicjowane zaklęcie – wyjaśnił Wilmot, kiedy Lucjusz obejrzał się na niego. – Potrzebowało chwili, żeby nauczyć się jak wyglądamy i się zachowujemy. – Machnął ręką i wymamrotał pod nosem proste zaklęcie uroku, na które, jak się Lucjusz domyślał, tarcze ministerstwa nie zareagują w sposób, w jaki by to zrobiły, gdyby ktoś próbował przemknąć się przez ministerstwo pod zaklęciem kameleona. Chwilę potem rysy twarzy Wilmota stopiły się, a on sam zaczął wyglądać jak jeden z tych niechlujnych ministerialnych gryzipiórków, których Lucjusz niemal nie zauważał, kiedy mijał ich w korytarzach. Kiedy zapiekły go jego własne policzki, domyślił się, że podobny urok został narzucony na niego.

Wiatr, który trzęsie morzami i gwiazdamiWhere stories live. Discover now