Prolog

3.1K 210 381
                                    

Niezmiernie miło mi wszystkich powitać w nowej wersji Rodziny Milesh. Część pierwsza to Nowe rozdanie.

Informacje dla tych, którzy czytali wcześniejszą: odbyła się tu rzeź, bo inaczej nie da się tego nazwać. Poprzednia wersja poszła zwiedzać krainę za tęczowym mostem, a nowa już do Was mruczy. Mój styl pisania bardzo się zmienił i to głównie dzięki Wam: Waszym komentarzom, uwagom i podpowiedziom. Za wszystkie serdecznie dziękuję i proszę — inspirujcie mnie dalej. Bez Was nie byłoby tej historii, a na pewno nie wyglądałaby tak, jak obecnie.

Gotowi na początek niesamowitej przygody?

Zapraszam!

♠♠♠


Historia, którą chcę opowiedzieć, nigdy nie miałaby miejsca, gdyby nie wydarzenia pewnej grudniowej nocy. Potem wypadki potoczyły się lawinowo, ale niewiele osób wie, jak to się rozpoczęło. Pozostali za tę wiedzę byliby skłonni zabijać.


25 grudnia 1996 roku

Mój brat to chwast, a miejsce chwastów jest w ogniu. Od dawna przygotowywałem stos, w którym doszczętnie spłonie. W głowie znów odezwał się ten sam nieznośny głos:

– Zrób to, po prostu to zrób.

Dotknąłem zimnej rękojeści glocka. Jeszcze nie teraz. Musi poczekać na swój stos jeszcze dwadzieścia trzy minuty. Wypuściłem powoli powietrze i skupiłem się na drodze.

Trzask lodu, łamanego pod kołami porsche 911, odbił się echem od ścian szarych kamienic. Miałem wrażenie, że to pęka jego czaszka. Kropla potu spłynęła mi po czole. Wszystko przez ogrzewanie. Dłonie ślizgały się po obitej skórą kierownicy, a ciemne oczy raz po raz błyskały we wstecznym lusterku. Świat skurczył się do gałęzi zwieszonych nad opustoszałą drogą, tworzących mroczny tunel prowadzący wprost do piekła. Łyse drzewa trzeszczały, przygięte do oblodzonej drogi przez brudny śnieg. Rzucały złowróżbne cienie nad ulicą oświetloną świątecznymi latarniami. Wirująca chmura świeżego puchu, osiadała na jezdni, zacierając ślady kół.

Widziałem to wszystko. Byłem jednocześnie ulicą i pustką, i ciszą. Byłem wtedy wszystkim, tylko nie sobą. Mnie już nie było. Nie wtedy. Byłem wcześniej i potem, ale w tym momencie istniałem setki mil od swojego ciała, od metalowej puszki i trzystu koni pod maską, i od woreczka strunowego z białym proszkiem, który wepchnąłem między zdjęcia.

– Masz wszystko? – spytałem pasażera, siląc się na obojętny ton.

Tamten otworzył schowek, a wachlarz odbitek wysypał mu się pod nogi. Przydepnął ciężkim butem zbliżenie na zamek cyfrowy i model skarbca. Wierna kopia stała w moim gabinecie, a my schlani jak świnie, ścigaliśmy się, kto pierwszy dobierze się do środka. Pasażer dokręcił tłumik i popchnął lufą klapę skrytki, ale zatrzymał się w połowie gestu, bo gram towaru przykuł jego uwagę. Chwilę ważył go w dłoni. W końcu zanurzył w nim pośliniony palec. Wtarł odrobinę w dziąsła, a potem wciągnął resztę. Rozparł się w fotelu, odchylił głowę do tyłu, a jego twarz wykrzywiła się z błogością.

Nigdy nie rozumiałem relacji między nami. On się naćpał, a mnie na chwilę wyłączył się mózg. Sekunda nieuwagi w takich warunkach wystarczyła, by ABS zablokował koła, bo porsche wpadło w poślizg. Skręciłem gwałtownie. Kolejne systemy pomagały wytracać szybkość, ale auto siłą bezwładności sunęło bokiem wprost w ceglany mur. Pasażer poleciał do przodu. Odbił się od bocznej szyby. Czerwona poświata zalała świat, a samochód zatrzymał się bokiem przed pustym skrzyżowaniem. Od muru dzieliła nas bryła zmarzniętego śniegu.

[Rodzina Milesh 1] Nowe rozdanieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz