Rozdział 4.1: Nie uciekniesz [Monika]

591 73 123
                                    

Pisałam ten fragment przy Sined O'Connor, ale teraz totalnie mi ten kawałek nie gra, więc macie w mediach Krzyśka Zalewskiego, który idealnie się komponuje z szaleństwem młodego Milesha. Mam nadzieję, że nie przesadziłam z emocjami.


♠♠♠


– It's been seven hours and fifty days – wyła Sined O'Connor.

Wolałabym posłuchać Alexa, ale nie dopuszczali mnie do komputera. Miałam radio, które odbierało wyłącznie amerykańskie stacje. Dużo bym dała, by posłuchać znajomych, polskich piosenek. Tęskniłam za domem.

– Minęło siedem godzin i jedenaście dni od mojego porwania, kochany pamiętniczku i coś poszło nie tak, bo nikt mnie nie szuka.

Bazgranie w zeszycie stało się przyjemnością na miarę skrytego oglądania telenowel po polsku. Dwa miesiące temu nie tknęłabym sagi rodu z warszawskiej Sadyby, a teraz byłam znawczynią obiadów Grażynki. Brakowało mi Polski. W kraju nie musiałam wysilać mózgu, by cokolwiek zrozumieć. Tutaj czułam się idiotką, która nie potrafiła ubrać myśli w słowa.

– Aloha!

Trzaśnięcie drzwi wyrwało mnie z rozmyślań. Zamknęłam notes, a mój wzrok spotkał się z czarnymi jak smoła oczami Ricka. Uśmiechnął się półgębkiem, zadowolony z mojego strachu i zaczął się zbliżać jak drapieżnik. Podszedł tak blisko, że czułam nie tylko jego perfumy, ale i pastę do zębów. Odsunęłam się zbyt gwałtownie i się potknęłam. Kolejny raz obiłam sobie tyłek, a Rick posadził swój na moim blacie.

– Lubię, gdy jesteś pode mną. – Lubieżny uśmieszek zagościł na jego twarzy.

– Czego chcesz?

– Grzeczniej!

Kopnął fotel, kładąc na nim stopę. Zaczął jeździć w przód i w tył. Dwadzieścia centymetrów tam i dwadzieścia z powrotem. Próbowałam przeliczyć to na cale, ale nie umiałam. Rick obracał w dłoniach czarną teczkę z wytłoczonymi złotymi inicjałami MM, ale zainteresował się notesem. Skoczyłam go ratować. Pisałam po polsku, ale serduszka z Alexem przebite strzałą Amora nie wymagały tłumaczenia.

– Zostaw!

– I'm shaking in my boots.

Nie zrozumiałam.

– To moje!

Przekartkował i rzucił mi go pod nogi. Zastanawiałam się, czy dotarł do strony, którą zamazałam na czarno, bo tyle razy przekreśliłam jego imię.

– Lubisz przede mną klęczeć.

– Czego chcesz?

– Ja niczego. To ty potrzebujesz czystych papierów.

– Moje papiery są czyste, tylko zostały w domu.

– Dziunie mi stygną na górze, a ja tu muszę się użerać z tą analfabetką. Kobieto, weź się skup! Nie chcesz pociągnąć za sobą kolejnych ludzi do piachu. – Skąd wiedział o zabitych mężczyznach? – Musisz mieć czyste papiery, więc siadaj i pisz swoje dane! Tylko prawdziwe! Jedno kłamstwo i koniec z tobą.

Uderzył pięścią w blat. Posłusznie usiadłam. Chciał rzucić we mnie teczką, ale zrezygnował. Wyjął z kieszeni wieczne pióro sygnowane inicjałami MM i wcisnął mi je do ręki. Rzędy rubryczek zlewały się w szarą plamę. Zaczęłam wypisywać imię, czując, jakby odzierali mnie z samej siebie. Warstwa po warstwie przestawałam być Moniką Werner, urodzoną dwudziestego siódmego września, a stawałam się kimś, kto był tylko jej mglistym wspomnieniem.

[Rodzina Milesh 1] Nowe rozdanieOù les histoires vivent. Découvrez maintenant