Rozdział 3.4: Jego najważniejszy zakładnik [Laura]

670 77 119
                                    

Dla ukojenia nerwów "Przypływy". Wykonanie na finałowym koncercie Męskiego Grania przejdzie do historii, niestety nie jest już dostępne na YT. Mam nadzieję, że ta wersja live też Wam się spodoba.

Co powiecie o zachowaniu Mata?


♠♠♠


Tamtej burzowej nocy, gdy Mat znudził się moim strachem i pozwolił odejść, wrzucono mnie do pokoju razem ze zmiętym męskim dresem. Zdziwiłam się, że wypełnili to polecenie. Wyglądali jak banda zbirów nieuznających zwierzchności, ale Mata słuchali. Przebrałam się w suchy, choć niezbyt świeży dres, okryłam marynarką bossa, którą mi podarował. Dalej się trzęsłam, choć już nie z zimna. Żadne szkolenie służb specjalnych na to nie przygotowywało. Wiedziałam, że mnie uwolnią, że musiałam uzbroić się w cierpliwość, ale to mnie przerastało. Kilka godzin, gdy działa adrenalina, można być dzielną, ale potem przychodził strach paraliżujący oddech. Kiwałam się w przód i w tył.

Klucz w zamku znów zachrzęścił. Zdziwiłam się, że tym razem to usłyszałam. Skuliłam się, przyciągnęłam kolana do klatki piersiowej i schowałam głowę.

– Zjedz coś – usłyszałam, ale nie byłam w stanie zareagować.

Ktoś dotknął mojego ramienia. Odsunęłam się. Spojrzałam w oczy pochylającego się nade mną marynarza. Miał siwą brodę, nadwagę i kotwice wytatuowane sinym tuszem na ramionach. Pamiętałam go, to on prowadził mnie, gdy przedzieraliśmy się przez dżunglę, powiedział, że mnie wypuszczą. Kłamał. Wyprostował się, wskazał na termos i kilka krzywych kromek chleba z żółtym serem.

– Jedz.

Drżącą dłonią sięgnęłam do termosu, ale nie mogłam go otworzyć. Bez słowa wyjął mi go z rąk. Kakao. Zrobił mi kakao. Spojrzałam na niego z wdzięcznością. Nie byłam w stanie się odezwać, ale duszkiem wypiłam gorący napój, parząc sobie język. Złączyłam kromki w pokraczną kanapkę i wsadziłam sobie do ust za duży kęs.

– Martinez! – zawołał ktoś, przekrzykując burzę.

– Zostaw sobie na później. – Wcisnął mi do ręki kolejną kromkę i wyszedł w pośpiechu.

– Dziękuję – szepnęłam.

– Co ty tu robisz? – Rozpoznałam zimny głos mężczyzny z arafatką.

– Dałem jej jeść.

Ugryzłam kolejny wielki kęs, bojąc się, że zaraz ją odbiorą. Drzwi otworzyły się gwałtownie i ten z arafatką zajrzał do środka. Zamarłam. Zlustrował pokój, wyłączył mi światło i zatrzasnął drzwi. W ciemności dokończyłam kanapki. Rozbolał mnie brzuch.

Tego dnia nikt już do mnie nie przyszedł. Siedziałam w ciemności, kontemplując sztorm. Żywioł zasnuł niebo czarnymi chmurami. Nie sposób było zorientować się w porze dnia. Utknęłam w bezczasie i bezkresie wraz ze swoim przerażeniem. Wiedziałam, że w taką pogodę służby specjalne nie będą ryzykować szturmu. Ich szkolenie opierało się na minimalizacji ryzyka, a teraz wyprawiłby się tylko samobójca. Wydawało mi się, że miałam gorączkę. Leżałam zwinięta w kłębek.

Następnego dnia dostałam walizkę. Dali mi zupę w termosie i zostawili butelkę wody, chociaż ten z arafatką kręcił nosem.

– To tylko dzieciak. Co twoim zdaniem z tym zrobi?

Jego wzrok sugerował wiele zastosowań. Mnie nie przychodziło do głowy żadne. Nie odzywałam się, a oni między sobą niewiele mówili. Gdy wyszli, zwymiotowałam ze strachu. Byłam na siebie wściekła, bo pewnie przez kolejną dobę nie dostanę jedzenia. Sprzątnęłam po sobie, zużywając pół rolki papieru. Musiałam zacząć oszczędzać. Wyszłam z mikroskopijnej łazienki, opierając się o drzwi. Zauważyłam promienie słońca przebijające się przez granatowe chmury.

[Rodzina Milesh 1] Nowe rozdanieWhere stories live. Discover now