Rozdział 2.4: Spotkanie z bossem [Monika]

873 94 136
                                    

Wake up call jako ilustracja muzyczna historii pewnej ucieczki.

Bawcie się niegrzecznie!


♠♠♠


Huk wystrzału mnie ogłuszył. Instynkt nabyty w czasie setek godzin strzelanek, kazał paść na ziemię. Łokieć eksplodował bólem, gdy zaryłam nim w beton. Boss mafii miał podłogi z surowego betonu? Chował trupy pod własnym gabinetem, czy co?

– Na ziemię!

Chętnie, panowie, ale ja już leżałam. Niżej upaść nie można. Ktoś na mnie skoczył. Pociemniało mi przed oczami. W uszach dzwoniło. Tak wyglądała śmierć?

– Stać!

– Leżeć!

– Ręce do góry!

Zdecydujcie się, chłopcy.

– Żegnaj okrutny świecie! – zawyłam, gdy rzucił się na mnie kolejny.

Wyplułam ostatnie powietrze z płuc. Obezwładnili mnie, przyciskając do lodowatej posadzki. Pewnie myśleli, że chciałam drasnąć ich bossa. Co z tego, że było na odwrót?

– Nie! Nie, nie! – Szarpałam się jak karp w reklamówce dzień przed wigilią. – Jestem za młoda, by umierać!

Wydzierałam się po polsku, nie oczekiwałam reakcji. Zapadła ciemność.

– Zabierajcie mi to gówno sprzed oczu! – Zadrżałam, słysząc Devil Mana.

Podnieśli mnie. Żebra zapiekły. Dostałam kulkę! To koniec. Nabrałam głębiej powietrza, czując... męskie perfumy. Archaniele Gabrielu, zaprawdę, zacnych Channel używasz.

Chłód metalu na rozgrzanym nadgarstku, gdy wykręcili mi ręce, wydobył kolejne jęki z piersi. Nie dość, że umierałam, to jeszcze miałam zejść z tego świata skuta. Gdzie prawa więźnia? Szarpiąc i popychając wyprowadzili mnie z gabinetu. Stanęliśmy gdzieś stłoczeni. Winda, zorientowałam się, czując lekki bulgot w brzuchu, jak zawsze, gdy zjeżdżała w dół. Inhalując się perfumami, próbowałam zlokalizować źródło największego bólu. Nie wiedziałam, w co mnie postrzelił. Tyle się działo, że można było przegapić. Łokcie i kolana paliły, ale jednym strzałem nie uszkodziłby czterech stawów. Chodziłam, więc nogi były całe. Skuli mi ręce, czyli też działały. Zaczerpnięcie tchu bolało, ale nie było to szarpanie z wnętrza piekieł, tylko poczucie, że mnie zmiażdżono. Musiałam się tylko potłuc, upadając.

Znów mnie szarpnęli. Ramiona wykręcone w stawach zaprotestowały. Zagryzłam zęby. Nie będę jęczeć, skoro nie umierałam! Potykałam się o własne nogi, nasłuchiwałam odgłosów, urywków rozmów, śmiechu. Dookoła toczyło się normalne życie. Nie rozumiałam tego. Dlaczego nikt nie zwracał uwagi na to, co się ze mną działo? Nikogo nie obchodziłam? Frustracja podchodziła żółcią do gardła. Rzucili mną o ścianę. Rozkuli. Ściągnęli mi z twarzy szmatę, która okazała się marynarką i wepchnęli do celi. Wylądowałam na obitych kolanach. Miałam ochotę wybiec przez szparę zamykających się drzwi. To przestała być zabawa w tych złych i jeszcze gorszych. Widziałam wycelowaną we mnie broń Devil Mana. Wiedziałam, że nie odpuści. Nie wyglądał na takiego, który pudłuje w świadków. Ktoś mu przeszkodził, ale następnym razem będą mnie z tej posadzki zabierać do plastikowego worka. To kwestia czasu. Nie mogłam pozwolić, by wezwał mnie ponownie. Musiałam działać. Podniosłam się z klęczek. Podkasałam rękawy bluzy. Skóra z przedramion i łokci była zdarta. Otarcia nie były głębokie. Niedługo przestanie krwawić, pocieszałam się. Dobrze, że miałam czarną bluzę.

[Rodzina Milesh 1] Nowe rozdanieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz