Cover jednej z moich ulubionych piosenek wykonany przez mojego ulubionego aktora, plus on w teledysku. Czy może być lepiej?
Może!
Nieskromnie powiem, że bardzo lubię ten rozdział, zwłaszcza końcówkę. Zapraszam!
♠♠♠
– Sobie porozmawiamy, Werner.
Tyle zrozumiałam z bełkotu starego pijaka. Cuchnął przetrawionym alkoholem, miał lepkie dłonie i przysięgam, że gdyby nie te skute na plecach ręce, nie pozwoliłabym się dotknąć. Poniewczasie pomyślałam, że mogłam go ugryźć, ale w tamtej chwili przerażenie odebrało zdolność myślenia i pozostałe funkcje życiowe z gryzieniem włącznie. Serce zamarło w piersi, by po chwili tłuc się tak mocno, że obawiałam się o żebra.
Z każdym uderzeniem inny obraz zapisał się w pamięci. Bum. Piasek w trampkach. Bum. Duży, czarny samochód z twardą kanapą. Bum. Miażdżący uścisk na ramieniu. Bum. Blondyn napierający na ramię i bok. Bum. Plaża i oślepiający świt. Bum. Ciemność, tunel i podziemne korytarze. Bum. Niekończący się labirynt. Bum. Kolejne bezosobowe pomieszczenia, cisza w głowie, ich kroki dudniące na posadzce. Bum. Klitka wypełniona duszącym dymem. Bum. Muskularny łysol w mundurze bez oznaczeń przygryzający peta.
Rzucili mnie na twardy taboret. Trzęsłam się ze strachu. Blondyn z grzywką na żelu przytrzymał mnie za ramiona. Łysy w mundurze zaśmiał się i skierował światło lampki biurkowej prosto w moje oczy.
– Nazwisko! – ryknął.
– Werner – wyjąkałam.
– Co? Jak to się pisze?
Przeliterowałam, dziękując w myślach sadystycznej nauczycielce angielskiego, która nas tym katowała. Dzięki temu łysy nie musiał ze mnie wyciskać zeznań przy użyciu pięści. Imię też przeliterowałam i datę urodzenia, a potem adres. Dziwiła mnie ta skrupulatność. Chcieli wiedzieć, co wyryć na nagrobku, czy gdzie przesłać odcięty palec? Na biurku wylądował mój plecak. Jeden z nich założył niebieskie rękawiczki i znudzony przekartkowywał książki. Ściąga z historii wypadła na blat. Rozwinął niekończącą się harmonijkę, a ja zaczerwieniłam się jak burak. Z niesmakiem wyciągnął spleśniałą kanapkę. Przełknęłam ślinę, patrząc, jak mój ostatni posiłek ląduje w koszu.
– Chorujesz na coś?
Pokręciłam przecząco głową. Znaleźli mój szmaciany portfel z koślawo wyszytym imieniem Alex. Łysol się ucieszył, bo wylądowała przed nim legitymacja szkolna i stamtąd spisał wszystko, zamiast męczyć się z moim dukaniem, a ten w rękawiczkach wyjął na blat dwa siedemdziesiąt. Nie wiedzieli, jaka to waluta.
– Ile to na dolary?
– Mniej niż dolar. Nie mam więcej pieniędzy. Wypuśćcie mnie!
– Zamknij się!
Blondyn podniósł mnie za ramiona i oparł o ścianę. Obmacał dokładnie, znalazł kolejną ściągę. Nie pamiętałam o niej. Rozkuli mnie i kazali oddać sznurówki. Drżącymi rękami podałam przybrudzone sznurowadła. Blondyn zgiął mnie wpół i wyprowadził, trzymając za wykręcone na plecach ramię. Przeszliśmy kilkadziesiąt kroków. Coś błysnęło, a zaraz potem zajarzyło na biało albo na niebiesko, nie byłam pewna. Podniosłam głowę, dostrzegając, jak oprawca odsuwał dłoń od ściany. Rozsunęła się, ukazując mikroskopijne pomieszczenie z metalową toaletą w rogu. Tam musiał być czytnik, przemknęło mi przez myśl. Koleś pchnął mnie do środka. Stłukłam kolana. Ostatnie, co zobaczyłam, to jego krzywy uśmiech. Ściana się zasunęła, zostałam sama.
आप पढ़ रहे हैं
[Rodzina Milesh 1] Nowe rozdanie
किशोर उपन्यासMarcosa i Mata baskijski półświatek nazywał braćmi Milesh. Dwadzieścia lat temu, byli nierozłączni. Mieli tylko siebie. Mówiono, że skoczyliby za sobą w ogień. Dzisiaj już nie są obszarpanymi chłopakami z portu, dzierżą stery w mafijnym biznesie i s...