Rozdział 6.2: Wszystkie stare blizny [Monika]

334 56 59
                                    

Lake of fire. Posłuchajcie. Warto. Nawet sobie możecie oglądnąć --->


♠♠♠


Noce na wyspie okazały się krótkie, a czasu na sen nie było wcale. Ledwo przykładałam zmęczoną głowę do poduszki, dzwonił telefon, że mam być natychmiast w bazie.

– Natychmiast! Natychmiast! – przedrzeźniałam, pompując w siebie kawę i zapijając energetykami.

To był obóz pracy! Nie przywykłam, by po trzydziestu paru godzinach na nogach zaliczać dwugodzinną drzemkę i dalej funkcjonować na najwyższych obrotach. Nie nadawałam się. Milesh mnie odstrzeli. Było mi wszystko jedno. Zatrzasnęłam klapę laptopa, zostawiłam go na biurku i wyszłam. Po prostu wyszłam. Szumiało mi w uszach od wiecznie pracujących komputerów, serwerów i drukarek, a przede wszystkim ich wentylatorów. Bolała mnie głowa. Marzyłam o śnie, ale byłam pewna, że nie zdołałabym zmrużyć oka.

Poszłam na plażę, kontemplować w ciszy szum tym razem fal i własną beznadzieję, ale trafiłam w środek fiesty. Z baru rozległo się miarowe dudnienie. Resztami sił opadłam na hoker. Wsparłam się, bo zaryłabym nosem w wypolerowany mahoniowy blat. Barman postawił przede mną drinka bez pytania. Podziękowałam skinieniem głowy i wzniosłam toast za jego zdrowie. Dwa miejsca dalej dostrzegłam Ricka. Krew w żyłach zamarzła, choć chwilę temu pulsowała niczym lawa. Moje ruchy były sztywne, zmysły wyostrzone, a adrenalina sprawiła, że nie miałam nic do stracenia. Nie czułam nic oprócz ślepej agresji. Skoncentrowałam się na nim. Chłonęłam jego ból. Sprawiał mi niemal fizyczną przyjemność.

Wesołe dudnienie wakacyjnego szlagieru ustąpiło Kurtowi Cobainowi i Lake of fire.

– Zastanawiasz się, gdzie idą źli chłopcy, gdy umrą?

Rick z ociąganiem usiadł obok mnie. Bełkotał. Był pijany.

– Jezioro ognia to za mało – wycedziłam przez ściśnięte gardło.

Uniosłam szklankę i nie patrząc na niego, dopiłam do dna. Pieczenie w przełyku odwróciło uwagę od zranionej wargi. Nie robiłam makijażu, nie ukrywałam siniaków pod czapkami z daszkiem. Odgarnęłam włosy, by mógł popatrzeć na swoje dzieło. Przyglądał mi się mętnym wzrokiem.

– I co? Zostawiła cię? – spytałam, napawając się jego porażką.

– Co ty pieprzysz?

Odwrócił się gwałtownie. Miał rozbiegany wzrok. Pot sączył się pod niedopiętą koszulą. Zaciskał pięści, żeby znów uderzyć. Czy zrobiłby to tutaj?

– Widziałam, jak się z nią żegnałeś na pomoście. Wyglądałeś, jakby ci serce miało pęknąć. Cierpisz, Rick. To dobrze. Zasłużyłeś na to.

Obalił drinka jednym haustem. Miał minę, jakby chciał mnie zabić.

– No, dalej, uderz mnie!

Oddychał ciężko, ale jakimś cudem się uspokoił.

– Gdzie idą źli chłopcy, gdy umrą? – zanucił zamyślony. – Rozczaruję cię. To nie jest piosenka o mnie. Ja jestem Man who sold the world.

– Tylko świat? Swoją duszę też sprzedałeś, Milesh, a co w zamian?

– Coś, co kiedyś wydawało mi się wszystkim.

Zobaczyłam łzy w jego oczach. Spuścił wzrok. Kelner napełnił mu szklankę. Wypił.

– To mało, ale jak widać, tobie wystarczało.

[Rodzina Milesh 1] Nowe rozdanieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz