Rozdział 2

540 35 7
                                    

Siedziałam po turecku na środku ulicy, a krople deszczu skapywały na mnie z ciemnych chmur. Wiał chłodny wiatr, który rozwiewał moje rozpuszczone włosy. Czułam się tak jakby świat wokół mnie wirował; jakbym traciła grunt pod nogami. Wszystko to ustało w momencie, kiedy przede mną pojawiła się średniego wzrostu kobieta, trzymająca coś w ręce. Z tak dużej odległości nie byłam w stanie zobaczyć, co to było, jednak jak sie do mnie zbliżyła, ujrzałam w jej dłoni fragment zbitego szkła. Zauważyłam także jej rozczochrane włosy, w których znajdowały się liście oraz zaschniętą krew na policzkach, nosie, brodzie, czy też beżowej bluzce. Po dłuższym przyjrzeniu sie, rozpoznałam w niej swoją matkę, która zmarła cztery lata temu w wypadku samochodowym. Przeraził mnie ten widok, jednak jej śmierć mnie obeszła; nigdy nie miałam dobrych kontaktów ze swoją matką, toteż nie zalewałam sie łzami po jej odejściu. Być może dlatego, iż w samochodzie, który uderzył w drzewo jechał jej kochanek.

Najbardziej mnie zaskoczyło to, że nie mogłam sie ruszyć z miejsca, gdy kobieta się do mnie zbliżała. Jak była blisko ujrzałam w jej oczach coś niepokojącego; jakby chęć zemsty. Zemsty na mnie.

- Mamo? - Zapytałam, ale mimo tego, iż wiedziałam, że wypowiedziałam to jedno słowo, nie usłyszałam go. Ogłuchłam?

Powtórzyłam próbę kilka razy; na marne. Zamiast tego, moich uszu dobiegł przeraźliwy dziecięcy krzyk. Drgnęłam, ale sie nie ruszyłam; nie mogłam. Kiedy moja matka uniosła dłoń ze szkłem, wiedziałam, iż zamierza mnie nim zranić, więc jedyne, co mi wtedy zostało to czekać z zamkniętymi oczami na ból, jednak taki nie nadszedł. W zamian, poczułam tylko morską bryzę, uderzającą w moją twarz. Niepewnie otworzyłam oczy i rozejrzałam się dokoła siebie.

Nie zauważyłam nic niepokojącego; stałam na klifie, na krawędzi, jeśli mam być dokładna. Coś, jakaś niewidzialna siła mnie powstrzymywała od upadku wprost do rozszalałego oceanu.

Okay, to raczej było coś, czym mogłabym się niepokoić.

Nieświadomie spojrzałam w prawo, a tam zauważyłam chłopaka ubranego w bordową hoodie, biały T-Shirt oraz czarne jeansy. Jego karmelowe włosy rozwiewał wiatr. Bardzo dobrze znałam tego szatyna.

- Louis? - Tym razem słyszałam swój głos i brzmiał on nadzwyczaj pięknie, jak nigdy przedtem.

I choć ja siebie słyszałam, to najwidoczniej on mnie nie.

- Lou, to ja, Kendall! - Postanowiłam podnieść głos i próbować nie spaść do wody.

Tym razem podziałało; chłopak odwrócił swoją głowę w moją stronę, a serce momentalnie zaczęło szybciej bić. Widział mnie. Louis mnie widział. Wyraz jego twarzy nie przedstawiał nic szczególnego, przynajmniej nie chciał mnie zabić, prawda?

- Co ty tu robisz? - Zapytałam głupio, utrzymując równowagę.

Zrobił trzy kroki w moją stronę, a jego usta wykrzywiły sie w delikatnym uśmiechu.

- Ty tego chciałaś. - w odpowiedzi, zmarszczyłam brwi, a on widząc to, postanowił kontynuować - Kendall, to twój sen, jestem tutaj, ponieważ tego chciałaś.

Sen? Ja śnię?

Poczułam jak kamienie pod moimi stopami sie osuwają, a sama tracę siły na powstrzymawanie się od upadku.

- Pomóż mi - szepnęłam ledwo slyszalnie, jednak on ani drgnął.

- To twój sen, Ken. Nie mogę nic zrobić.

Tylko tyle zdołałam od niego usłyszeć, a następnie zniknął, podobnie jak ja, spadając do oceanu, na którym szalał sztorm. Krzyczałam i płakałam. Przede wszystkim dlatego, że Louis mi nie pomógł. Powiedział tylko, iż był to mój sen. Zostawił mnie na pewną śmierć, mimo tego, że tylko śniłam. To mnie najbardziej zabolało.

sweet despair // L.T.Where stories live. Discover now