Peter wyjeżdża wcześnie rano. Fakt ten odnotowuję gdzieś na granicy jawy i snu, budzi mnie jego przelotny pocałunek, ale zaraz potem zmieniam bok i śpię dalej. Nie jestem typem rannego ptaszka. I obsesyjnie nienawidzę pożegnań. A kto je lubi? Zawsze kiedyś jest to ostatnie, choć przeważnie nie zdajemy sobie sprawy, że to już...
- Wrócę za kilka godzin. Idź spać, nie czekaj na mnie – powiedział tamtego wieczora Sandor.
I jeszcze coś o tym, że zamierza to załatwić raz na zawsze.
W odpowiedzi prychnęłam i wspomniałam coś o tym, że nie powinien prowadzić, skoro wypił dwa piwa. Ale pojechał pomimo to. Nigdy mnie nie słuchał. Robił wszystko po swojemu, nie słuchał nikogo i nigdy za to nie przepraszał.
Tym razem chodziło o jego marnotrawną córeczkę.
No i załatwił raz na zawsze, cholera jasna.
Siebie.
Po co w ogóle o tym rozmyślam?
Zwlekam się z łóżka po dziewiątej, uświadamiając sobie, że zostałam w domu sama z Moritzem i skurwiel pewnie zaraz zażąda ode mnie śniadania. Szczęśliwie, nie spotykam go ani w drodze do łazienki, ani z niej wracając. Właściwie to w domu panuje niepokojąca cisza. Czyżby Peter zmienił zdanie i zabrał swojego kanapowego pieska ze sobą do Berlina?
Niestety, „piesek" prawdopodobnie samodzielnie obsługuje się w kuchni, wnioskując po drażniącym zapachu przypalonej jajecznicy, który w chwilę później wdziera się do moich nozdrzy.
No cóż... Odpuszczam sobie śniadanie i idę do pokoju, który zaaranżowałam sobie na pracownię.
Oczywiście, nie jest mi dane długo obcować wyłącznie z krzesłami do renowacji.
- Cześć. Szukałem cię – wypala Moritz od drzwi. - Jesteś na diecie? To chyba niezdrowe w twoim stanie?
- Nie jestem - zapewniam, sepleniąc, bo zwyczajem Igora trzymam pędzel w ustach. - Pracuję. Zjem później. Poza tym, nie lubię przypalonej jajecznicy.
- Nie rozumiem – odpowiada uśmiechem nierozgarniętego pięciolatka.
Wyjmuję pędzel z ust i artykułuję powoli oraz wyraźnie:
- Nie... lubię... przypalonej... jajecznicy. Hast du verstanden?
Odpowiada krótkim śmiechem.
- Aaa, rozumiem - przyznaje. - A ja lubię dobrze wysmażoną.
- Na czarno? – podsuwam ze złośliwym uśmieszkiem.
- Nie - przekrzywia głowę pod pewnym kątem i znów się uśmiecha, ale w inny, nieodgadniony sposób. - Na niebiesko?
- No, to sobie pogadaliśmy - kwituję, przekonana, że jego znajomość języka polskiego pozostawia jednak wiele do życzenia.
- Mówię o krzesłach - wskazuje. - Będą niebieskie?
- Taaak - prowokacyjnie przeciągam samogłoskę. - Lazurowe.
- I tak ma być? Peter zgodził się na taki kolor?
- Peter dał mi wolną rękę.
- Przemalowujesz na niebiesko zabytkowe krzesła?
- Jakie tam zabytkowe! Rozwalające się rupiecie kupione po dwie dychy na targu staroci. Daję im nowe życie – peroruje z zapałem.
YOU ARE READING
Ostatnie możliwe miejsce
General FictionSpotkanie dwojga dojrzałych i obarczonych bagażem bolesnych doświadczeń ludzi. Kobieta po przejściach, femme fatale z przypadku. Starzejący się mężczyzna, na którego całym życiu zaważyła tajemnica z przeszłości i tragiczny los jego rodziców. Nie...