Część 6. Jesień 2018

116 22 31
                                    


Kiedy upewniam się, że zasnął, zostawiam go samego na sofie, w moim przestronnym salonie. Idę do łazienki, wchodzę pod prysznic, muszę zmyć z siebie dotyk jego rąk, starannie wyczyścić zęby, aby usnąć smak i wspomnienie jego żarliwych pocałunków.

Potem wsuwam się w chłodne objęcia mojej pościeli. Nigdy, przenigdy nie zaproszę do tego łóżka żadnego mężczyzny.

Pomimo stanu lekkiego upojenia alkoholowego i poczucia znużenia całym dniem, sen nie nadchodzi. Moje myśli biegną sobie tylko znanym torem i jak zwykle zapędzają się na manowce.

Jestem kotem. Mam siedem żyć. Miałam już cztery, a zatem czekają mnie jeszcze trzy. Zakładając, że jestem kotem, oczywiście. Żyłam czterokrotnie, bo czterokrotnie umierałam. Odradzałam się niczym feniks z popiołów, ale dużym nadużycie byłoby stwierdzenie, że każda zadana rana wzmacniłaa mnie, rodziła silniejszą...

Pierwszy raz stało się to tamtego popołudnia, gdy umarła moja matka. Popełniła samobójstwo. Powiesiła się na przepięknym, kryształowym żyrandolu w swoim pokoju. Znalazł ją mój siedmioletni brat Igor, kiedy wrócił ze szkoły. Przeciąg poruszał kryształowe łezki, które dzwoniły cichutko i melodyjnie. Przede wszystkim to wtedy zapamiętałam.

Nigdy nie poznałam przyczyny. Matka nie zostawiła listu, albo znalazł go ojciec, lecz zniszczył zaraz po przeczytaniu, a jego treść zabrał ze sobą do grobu. Podobno chorowała. Zdiagnozowano u niej psychozę maniakalno – depresyjną, zwaną dziś kolokwialnie chorobą afektywną dwubiegunową. Współczesna nazwa brzmi przyjaźniej, niemal niegroźnie.

Wychowano mnie według ściśle określonych zasad, wpojono mi na tyle głęboko, że jakiekolwiek odstępstwo od nich traktowałam i nadal traktuję jako zbrodnie. A jednak przez cały czas żyłam wbrew nim, obok, pomimo. Zbudowałam sobie i swoim najbliższym świat oparty na iluzji i kłamstwie. Kłamałam nawet wtedy, gdy mogę powiedzieć prawdę. Mitomania? Niedowartościowanie? Wmawiałam sobie, że w ten tylko sposób chronię siebie i wszystkich, których kocham i kochałam. Moje dzieci. Mojego brata. Mojego ojca. Piotra. Sandora. Tych wszystkich, którzy byli, są i będą dla mnie ważni. I których po kolei tracę. Chcę coś zmienić, ale nie robię nic. Pozwalam na to, by moje życie toczyło się niejako obok mnie, a ja tylko obserwuje je z bezpiecznej odległości. Jestem beznamiętnym, obiektywnym widzem. Minimum uczuć. Minimum zaangażowania. Chciałam, ale nie mogłam. Chciałam dobrze. Podobno droga do piekła jest wybrukowana podobnymi frazesami. Piekło. Przecież ja już tam byłam. Odbyłam podróż tam i z powrotem.

Drugi raz umarłam, kiedy przed laty ulegliśmy poważnemu wypadkowi samochodowemu. Wciąż zdarza mi się, że budzą mnie w nocy oślepiające reflektory wpadającego w poślizg TIRa. I ten potworny hałas, łoskot. Siedziałam wtedy za kierownicą. Skutkiem wypadku było przebicie nerki u mojego męża, konieczność nefrektomii, a potem postępująca powoli, trwająca lata niewydolność drugiej nerki. Podobno uremia nie boli, to praktycznie bezbolesna śmierć, tak mi powiedziano.

Trzeci raz umarłam w windzie, pewnego jesiennego popołudnia. Ktoś zaatakował nas nożem – Sandora i mnie. Te kilka minut od uświadomienia sobie, co się wydarzyło, poprzez paniczny, instynktowny strach o własne życie aż po dotkliwe i bolesne zrozumienie, że Sandor odniósł o wiele poważniejsze obrażenia ode mnie i może tego nie przeżyć - coś wtedy w moim życiu się zmieniło. Uświadomiłam sobie, że zaciągnęłam dług, który kiedyś będę musiała spłacić.

Ostatni raz umarłam, kiedy...


Rano wspomnieniem długiej i burzliwej nocy jest doskwierający ból głowy i lekkie mdłości. Bywało gorzej.

Ostatnie możliwe miejsceWo Geschichten leben. Entdecke jetzt