Księga I (W drodze do nowego świata)

641 99 30
                                    

Skal odczuwał wielki niepokój związany z przeprawą przez góry. Nie miał planu co zrobi, jeśli nie uda się im przejść, ale ludzi było sporo, także prawdopodobieństwo, że ich oddelegują było znikome. Jednak wolał mieć jakiś pomysł na wszelki wypadek.

Nie siedział dziś w swojej skórze. Nie potrafił niczego wykombinować, a upiorne miejsce nazywane Usscar wcale nie sprzyjało myśleniu. Nie pamiętał już kiedy ostatnio się tak bał, chyba jako dziecko gdy straszono go potworami.

Emigranci z południa, z Boemblad do Helvergat... taki obrali kierunek. Może nie wszyscy tam szli, ale przez jedną bramę musieli przejść. Tam, po drugiej stronie postanowili zacząć od nowa. Rodziny i kompletnie obcy sobie ludzie szli równo. Droga długa, ale nie wyboista.

Laroo, jego kompan już na początku zaczął wymyślać sobie nowe imię, bo przecież nowy świat, nowy on. Yorg, jego drugi przyjaciel podchodził raczej racjonalnie do sytuacji. Bez optymizmu, ale i bez zmartwień. Po prostu co będzie to będzie. Skal natomiast wszystko traktował z dużą rezerwą i nieufnością. Mało z kim rozmawiał w trakcie wędrówki na północ.

Ostatnia noc upłynęła z nerwami na wierzchu, bo nie było mowy o postoju przy bagnach po zapadnięciu zmroku. Już sam charakter tego miejsca wykańczał psychicznie, więc i tak nikt by nie zmrużył oka. Do celu był jeszcze kawał drogi, ale najniebezpieczniejszy odcinek na szczęście za nimi. Właśnie opuszczali podmokłe tereny Usscar. Kamienne golemy od ponad dwudziestu lat uśpione żegnały podróżnych patrząc na nich ze smutkiem pustymi otworami, które prawdopodobnie kiedyś można było nazwać oczodołami, o ile w ogóle je miały. Nikt nie był na tyle odważny żeby się zbliżyć i sprawdzić, ale wyobraźnia podpowiada, że wciąż są świadome i wszystko widzą. Zapadały się pod swoim ciężarem coraz głębiej tonąc w błocie i szuwarach. Wiele ptaków znalazło na nich miejsce do zbudowania gniazda. Pokryte porostami, mchem i grzybami wyglądały z daleka ładnie, ale strasznie zarazem. Ponury zamek juz dawno wymarłego rodu malał w oczach aż w końcu skrył się za puchową mgłą. Dla łapaczy koszmarów ta część świata była rajem, a dla tych spoza profesji - depresyjnym piekłem. Po każdej bitwie, wojnie, zbrodni czy innej tragedii ziemia nabierała swoistej aury. Czasami miała nawet własną energię, a tę, która powstała na skutek złych wydarzeń nazywano koszmarną. Dobrych energii raczej nie było. Zło zawsze i na wszystko bardziej oddziałuje niż dobro, to też jeśli jakaś była, porównywano ją do cudu, a tego nie dało się złapać. Przed nimi roztaczał się górski, spokojny już krajobraz i witało rześkie powietrze. Ospałe słońce powoli wspinało się na pozbawiony jeszcze kolorów widnokrąg, a opadająca mgła rozsypała na trawach delikatną rosę, która im dalej spojrzeć tym bardziej przypominała drobinki srebra.

Dwie doby w siodle sprawiały, że po zejściu na ziemię każdy odczuwał dyskomfort z posiadania kołków zamiast nóg. Dlatego też co poniektórzy jeźdźcy szli ciągnąc swe zmęczone konie, a one zaś sapiąc gęstą parą równały tempo z ludzkim krokiem. Niecałe pół mili od granicy pojawiły się pierwsze czarno białe sztandary przedstawiające oczywiście, jakże by inaczej, głowę górskiego słonia. Ten prymitywnie wyglądający herb należał do rodziny Ashbourne. Ku zaskoczeniu wielu, założycielką i głową rodziny była kobieta, a nawet teraz władzę sprawowała nijaka Eupra. Mało o niej wiedzieli, poza tym, że należało się do niej zwracać w rodzaju żeńskim. W ogóle mało wiedzieli o czymkolwiek co działo się za górami, czy morzem. Dopiero od paru lat zaczęli nadrabiać te zaległości, bo od tych kilku jakże ważnych lat jakaś tam księżniczka jest narzeczoną ich księcia, a wszystko zostało ustalone zanim oboje się narodzili.

- Widziałeś kiedyś górskiego słonia? - Zapytał Skal, a jego spojrzenie opadło na plecy ludzi idących z przodu.

- Czy widziałem te bestie? No pewnie! - Machnął dłonią jego towarzysz, jakby to była codzienność, jakby widywał je częściej od gęby Skala, a przecież byli praktycznie nierozłączni. - No pewnie, że... NIE. Gdzie niby miałbym je widzieć, kiedy?! Czy od kiedy opuściliśmy tę dziurę zniknąłem ci z oczu na dłużej niż jedną noc? Dobiegł bym tutaj z Boemblad? Przypomnę tylko, że konie to sobie "pożyczyliśmy" i to bez zamiaru oddawania... A więc nie, nie widziałem.

Wspomniane zwierze nie żyło co prawda bezpośrednio w górach, ale u ich podnóża. Miało dwie pary małych oczu i dwie pary uszu kształtem przypominające skrzydła motyla. Włochate stworzenie, ale tylko do połowy, jakby ktoś przykrył je gęstym, śnieżnobiałym, pręgowanym futrem, a spód wygolił od brzucha i pach do zera, nogi okleił skórą krokodyla. Łeb również miał goły, a włos zaczynał się dopiero na potylicy, tuż przed bujnym kłębem. Z tego co słyszeli nie ostał się ani jeden osobnik tego gatunku żyjący na wolności. Potulne jak krasule, ale w czasie godów pół Fougkhur płakało krwawymi łzami, dlatego lepiej dla wszystkich było trzymać je pod kontrolą. Poza tym to tania siła robocza, więcej przeciągnie niż koń, więcej udźwignie.

Zanim drugi mężczyzna zdążył coś powiedzieć, mięśniak zaczął się rozkręcać jak puszczany przez dzieci bączek przechodząc ze stanu lekkiego zdenerwowania do smęcenia.

- Już nawet nie pamiętam kiedy byłem z jakąś kobietą... Ja chyba nigdy się nie ożenię! Sprowadzasz mnie na złą drogę... a miałem zostać synem rolnika!

- Ale ty jesteś synem rolnika... - Zerknął na niego wymownie rozbójnik.

- Ale nie zostanę już rolnikiem!

- Ty i oranie pola... nie osłabiaj mnie... - Margnął.

- CO, JA BYM NIE DAŁ RADY?! - Napuszył się Laroo.

Skal szczerze powątpiewał w to czy rzeczywiście jego przyjaciel zostałby farmerem i uprawiał, ot, chociażby marchew. Nigdy nie miał ręki do roślin, a jego ojciec nigdy publicznie się do niego nie przyznał. Jego siostra natomiast jak na małolatę była wprawioną agronomką, może dlatego, że matka powiła ją w czasie zbiorów, ale to tylko przypuszczenia. W każdym razie ją rodzice faworyzowali, a Laroo stał zawsze z boku i to bardzo, bardzo "z boku". Mężczyzna nie wiedział jak to jest... mieć rodziców, ale uważał, że lepiej jest nie mieć żadnego niż takiego, który by gardził swoim dzieckiem. Delikatnie się skrzywił odpuszczając dalszą rozmowę, gdyż z głupim nie warto się targować o przekonania.

Rozdziawił się w niepohamowanym ziewnięciu. Od dawna nie mógł się porządnie wyspać, wciąż męczyły go nocne mary, ale chociaż do zmęczenia przywykł. Podkrążone, lazurowe oczy w milczeniu liczyły łańcuchy do przejścia. Podążali szlakiem handlowym. Jako jedyny nie wymagał wspinaczki na szczyt żeby potem schodzić z końmi na swych barkach, albo gorzej, przez zalane wodą jaskinie, które mogły okazać się drogą bez wyjścia. Mogli też wybrać inne przejście, bez przeprawy przez upiorne bagna Usscar, ale z dodatkowymi kilometrami. Oni jako, że nie byli przyzwyczajeni do takich długich podróży to nawet jeden, pełny dzień na grzbiecie konia wydawał się mordęgą. Mapę Skal widział przelotnie, teraz byli z pewnością gdzieś dalej jak w połowie drogi. Po przeprawie przez wrota trasa do celu miała być już tylko lżejsza, a przynajmniej nie aż tak przygnębiająca. Wszystko wydawało się lepsze niż to skąd pochodzili. Wieś w której urodziło się tych dwóch była tak mała, że aż nieuwzględniona przez kartografa, możliwe, że nie miał nawet o niej pojęcia przy rysowaniu granic państwa. Stamtąd nawet wrony i myszy uciekały, więc co się czepiać ludzi, że swój dom opuścili. Skalowi tułaczka po świecie sprzyjała, dobry był z niego włóczykij, radził sobie. Laroo znosił to nieco gorzej. Byli trochę to tu, to tam, Skal dorobił się blizny na sercu, dosłownie, mimo, że nie pamiętał. Ten drugi dorobił się kilku w tym samym miejscu, ale w metaforycznym sensie i tak to zleciało...

Dochodzili już do góry, która kształt swój kreśliła niczym pęknięty ząb drapieżnego zwierzęcia i właśnie u podnóża tego złamania znajdowała się brama przykryta cieniem pochylonej skały. Obserwował badawczo strażników, a oni jego i całą resztę - kto, co i ile wiezie. Koguci czub Skala teraz przykryty głębokim kapiszonem nie przykuwał niechcianej uwagi, bo większość szła z okrytą głową, ale mało kto miał tak abstrakcyjnie ścięte włosy jak on. Inaczej ujmując człowiek ten urzeczywistniał łobuzerkę do której pewnie strażnicy mieliby obiekcję.

Kilka wozów z przodu już przeszukiwali, ale krótko, bo chyba tylko demonstracyjnie. Nie wszyscy byli w pełni uzbrojeni, ale bardzo możliwe, że po prostu jego wzrok nie sięgał na tyle żeby dojrzeć czy czegoś więcej nie mają schowanego za pasem. Co by tam nie mieli ich młode buźki nie wyglądały groźnie. Gdyby ktoś go zapytał co o nich myśli, odważyłby się na stwierdzenie, że są podlotkami na swojej pierwszej warcie i prawdopodobnie żadne jeszcze nie dostało od życia porządnie po mordzie. Oczajdusza był z niego, ale rozsądny i losu nie chciał prowokować.

- Jak tylko dojedziemy do Helvergat, pójdę na dziwki. - Zakomunikował Laroo, który miał już dość oglądania samych mężczyzn.

Urok Jarzębiny [PRZERWA]Where stories live. Discover now