Księga II (Przybrana rodzina za kilogram cebuli)

385 95 22
                                    

Łącznie było kilkudziesięciu chłopa i ani jednej niewiasty, chyba, że te stare, siwe, albo mężatki, które przestawały być atrakcyjne nawet jeśli były, ale strach powstrzymywał od zawieszenia oka wiedząc, że mąż jest w pobliżu. Lepiej udawać ślepego niż faktycznie wzrok stracić. - Tak też myslał Laroo. Było też naście dzieciaków, śpiących teraz na wozach, lub w ramionach matek, bo pora była zbyt wczesna na harce. Niektórzy jechali tu z całym dobytkiem, a oni, no cóż, byli drobnymi łotrzykami, którzy wtapali się w tłum. Mieli po worku na głowę tego co się nakradli przed podróżą.

Skal parsknął jednorazowo usiłując zataić to niby kichnięciem po czym szybko odwrócił głowę w drugą stronę. Laroo był takim typem człowieka, którego łatwiej przeskoczyć niż obejść i nie dlatego, że był gruby i niski, nie. Znaczy niski tak, ale nie gruby. On po prostu był jedną, wielką kupą wolno poruszających się mięśni, ale nie z tego powodu Skal się zaśmiał. Jego przyjaciele wiedzieli, że pod wiecznie spiętą klatą bije miękkie serce, a łeb miał chyba tylko po to by do szyi deszcz nie padał. Barwę głosu też miał zupełnie niepasującą do wyglądu. Byczy chłop, a gadał jak baba. Do tego łysy od czubka głowy, aż po same palce u stóp. Podobno to jakiś rodzaj choroby, albo, jak sam mięśniak z tego lubił żartować - przemiany. Potem oczywiście było dopowiadanie, że z ludzkiej gąsienicy w ludzkiego motylka i niedługo koń nie będzie mu potrzebny, jeśli tylko rozwinie skrzydła.

- Nie znają cię tam jeszcze... - Pociągnął to dalej Skal jak tylko uspokoił wewnętrzny chichot.

- Jeszcze nie. - Uniósł wyżej czoło dumnie spoglądając przed siebie. Pomachał tęgo palcem w górze z płonnie poważną miną, jakby to miało oznaczać groźbę, ale w jego wykonaniu było przemożnie czcze. - Ale poznają! - Na tyle było to wyniosłe na ile pozwalała mu jędrna skóra twarzy.
Rzadko operował mimiką, ale wszystkich bawiło kiedy to robił i to był ten komiczny moment. Nawet przypadkowych ludzi potrafił tym rozśmieszyć.

- Tylko nie zaczynaj swoich filozofii, bo czar pryśnie. - Doradził brunet.

- One lecą na mądrych facetów, myślisz, że nie jestem mądry? - Odburknął mu, ale tamten już nie skorzystał z okazji by mu jeszcze przyganić.

Po przekroczeniu bramy Kogut widząc Yorga na niewielkim pagórku kontemplującego otoczenie postanowił wykorzystać okazję i zwiać od łysego. Przekazał wodze swojego konia temu co nie posiadał ani jednego włoska na ciele i ruszył w stronę drugiego przyjaciela. Watażka okryty skórą z barana już na niego czekał, brzuch wystawał mu z siodła niczym trofeum po obżarstwie, którego to przepychu nie mógł akurat ukryć. Znali się nieco krócej, ale na tyle dobrze żeby razem wypić, pobić się i znowu wypić. Poza tym Yorg miał więcej rozumu i honoru niż osiłek co punktowało przy poważnych rozmowach.

- Od paru dni Laroo nawija o jednym i tym samym, jak Ci nie zbrzydł? Ja go aż na sam koniec posłałem żeby nie słuchać tego pierdolenia, a i tak odbija się echem po końskich zadach. - Zaczął Yorg wciąż przyglądając się ludziom, którzy przekraczali granicę królestwa, a biegła ona akurat przez pasmo górskie Fougkhur. Ta nazwa brzmiała co najmniej jak pohukiwanie sowy z zapaleniem gardła.

- Mi nie przeszkadza jakoś specjalnie... - Przetarł oczy. Robił tak kiedy przeczuwał, że szykuje się dłuższa rozmowa. Takie zniechęcenie i zarazem aprobata na to, że jest gotów do słuchania i albo się pokwapi nad odpowiedzią, albo zostawi do namysłu.

- Co zamierzasz robić, gdy będziemy już w mieście? - Zadał kolejne pytanie jakby tamtego tematu w ogóle nie było.

- Odpocząć. - Odparł z niezmierzonym spokojem.

- Nie pójdziesz zaszaleć? - Zerknął na niego dziwacznie unosząc jedną brew i wytrzeszczając oko, chyba chciał coś zasugerować, może „idź na kurwy, spuść z kija". Skal to przyuważył, ale ton mu się nie zmienił.

- Może... - Wzruszył ramionami.

Yorg machnął na niego ręką. Każdy spędzał czas jak chciał, a tych trzech akurat było przyjaciółmi od lat. Nie musiał się o nich martwić. W sumie, Skal od początku szlajał się nie wiadomo gdzie, ale zawsze wracał. Taką miał naturę, jak raz wyleciał z gniazdka tak i zawsze będzie latać.

- Kogo przekupiłeś, że nas nie sprawdzali i za co? Sprzedałeś kilo cebuli?

- Tego co jechał dwa wozy przed nami. Od wczoraj jesteśmy jedną, wielką, kochającą się rodziną, nie widać? Jesteśmy do siebie tak podobni jak dwie krople wody... wody i tłuszczu. To wujek, to stryjek, to siostra z gachem, to jej pasierbica, a to jej dwa bękarty i pies... bo nie można zapomnieć o psie. - Wymieniał Yorg wskazując czubkiem nosa na każdego po kolei. - A za co, to już moja sprawa, nie interesuj się, ważne żeśmy przeszli... ogólnie średniego do burdelu sprzedałem. - Zaśmiał się odkrztuśnie.

- Sprzedałeś własnego brata? Bez sensu, mogłeś Laroo...

- Sprzedać? Jeszcze bym dopłacać musiał żeby go zabrali. Jego własny ojciec tygodniową biesiadę urządził jak się zorientował, że syn z domu uciekł...

- I barda zatrudnił żeby o tym pieśni śpiewał...

- Nooooo... i stąd o tym wiemy.

- Dokładnie. - Uśmiechnął się jak półdiable.

- Pieśń im lepsza tym dłużej i dalej się niesie.

- Oj, no nie wiem czy pieśni o nim byłyby dobre, spójrz na niego.

- Szczerze? Uważam, że bard stworzyłby arcydzieło.

Lubili się ponabijać z biednego łysego za jego plecami. Nie dlatego, że byli dwulicowi, ale dlatego, że ich złośliwość była dość kreatywna w takich chwilach jak ta.

Kogut skrzyżował ręce na piersi patrząc jak przez bramę przeciska się tabun ludzi. Dłuższą chwilę milczeli przyglądając się jak toczą się koła wozów po usłanej drobnym kamieniem drodze.

Drugi łotr poprawił brzuch, wciągnął zalegającą w nosie wydzielinę i splunął manifestacyjnie. Widocznie wyczuł co rosły facet chce powiedzieć.

- Jedyne co zrobił pożytecznego dla nas to w końcu zdechł. - Dało się w tym wyczuć pogardę, a wręcz piosenkę złożoną głównie z niewypowiedzianych przekleństw w odbiciu tych ciemnoniebieskich oczu.

W odróżnieniu do Laroo, Yorgowi łatwiej przychodziło manewrowanie mięśniami twarzy, wszystko można było wyczytać z ich ruchów. A była tego cała wiązanka przeróżnych grymasów, o tyle dobrze, że malkontentem był jedynie z gęsto zarośniętej, pucatej gęby. Też pierwsze zmarszczki odgrywały swoją rolę. Trzydzieści pięć lata to w przybliżeniu jedną trzecia życia w końcu. Potrafił obdarować swojego rozmówcę wszystkimi synonimami i pochodnymi słowa "niezadowolenie" tylko po to by ten stracił rezon i po prostu się zamknął. Tu nie miał takiego zamiaru, wcale nie przeszkadzała mu obecność Skala, wręcz przeciwnie, ale ów temat go wcale nie poniósł żeby utrzymać konwersację. Żal mu tracić cenną energię na coś takiego jak rozpamiętywanie historii, może za pięćdziesiąt lat, jeśli w ogóle dożyje.

Nie było chyba takiej duszy, która by nie potępiała rządów starego króla Earthbounda. To przez niego właśnie jego poddani posmakowali głodu, bo jak się okazało, zaraz po przegranej wojnie z Hillcrestem, oddzielono państwo od wspólnoty kontynentalnej, zerwano wszelkie traktaty, a sojusznicy tamtego króla nie pozostali pasywni, więc i morze zostało dla nich "zamknięte". Wtedy, jakby za karę nadeszły chude lata i wszyscy mogli tylko wysłuchiwać o losach rozkwitającej jarzębiny, która pochłaniała mniejsze miasta leżące przy wybrzeżu, aby stać się gigantycznych rozmiarów królestwem pod jedną nazwą - Helvergat. Tam wszyscy zmierzali, wszyscy chcieli zobaczyć to bogactwo o którym tak często wspominano. Laroo twierdził, że po drugiej stronie granicy zastaną latryny ze złota i będzie taka stała przy każdym domu, Yorg miał nadzieję zobaczyć się wreszcie ze swoimi braćmi, a on na łatwy zarobek, chociaż jeszcze nie wiedział czego się spodziewać, ani co myśleć. Był raczej realistą niż marzycielem. Najpierw wolał coś zobaczyć niż snuć teorie czy fantazjować.

Urok Jarzębiny [PRZERWA]Where stories live. Discover now