Część 1

274 6 1
                                    


Draco

W Wielkiej Sali było już całkiem jasno. Tak jasno, że na twarzach dzielących z nimi stół osób widział wyraźnie szare smugi, które wyrzeźbiły w brudzie pot albo łzy. Wcześniej ludzie - i stworzenia - zlewały się w mniej lub bardziej jednolitą masę cierpiąco-radującą, ale teraz rozróżniał bez trudu sylwetki ludzi i duchów, skrzatów i centaurów, a w oczach tego czy tamtego dostrzegał błysk oznaczający, że i oni zostali rozpoznani, zaszeregowani i ocenieni. Draco poczuł, że najwyższa pora wstać i zniknąć, i poruszył się niespokojnie.

- Może powinniśmy... - zaczął, ale ojciec przerwał mu wpół słowa.

- Siedź - rzucił Lucjusz przez zaciśnięte zęby ze stanowczością, jakiej się u niego nie słyszało, odkąd wyszedł z Azkabanu. - Siedź i próbuj wyglądać, jakbyś miał pełne prawo tu być. I módl się, żeby ktoś zrobił nam zdjęcie.

- Nie będzie żadnego zdjęcia, zamordowaliśmy Colina Creevey.

- Nie my - powiedziała cicho matka, przyciskając go do siebie, nie wiadomo po co: żeby przytulić czy żeby zatrzymać. - Oni.

Jakby przejście z „oni" do „my" rzeczywiście mogło pójść tak łatwo. Silny uścisk palców na ramieniu sugerował, że matka jest w tej kwestii nie tyle naiwna, co zdeterminowana.

Gwar narastał. Wszyscy dookoła wypluwali z siebie słowa, jakby całe lata je w sobie dusili; przeplatając z parsknięciami, chrząknięciami i histerycznymi wybuchami śmiechu. Tylko w ich ciasnej trzyosobowej bańce panowała cisza, więc jeszcze wyraźniej wybrzmiewały rzucane obok uwagi:

- W ministerstwie już wiedzą! Aresztowali wszystkich z Komisji Rejestracji Mugolaków!

- ...zwalniają z Azkabanu, mama wraca w domu!

- Shacklebolta mianowali nowym ministrem!

- Aurorzy wyłapują śmierciożerców, Thicknesse jest już w drodze do Azkabanu...

Każde kolejne „auror", „śmierciożerca" i „Azkaban" sprawiało, że wymioty podchodziły Draconowi do gardła, a im dłużej to trwało, tym bardziej wątpił, że uda mu się utrzymać zawartość żołądka tam, gdzie jej miejsce. Jednak żaden auror nie upomniał się jeszcze o ostatnich śmierciożerców, ściśniętych przy ślizgońskim stole, choć już kilku przemknęło obok, a jeden zahaczył dłonią o rękę, na której ciągle tkwił Mroczny Znak. Ojciec skrzywił się wtedy przeraźliwie, jakby dotarło do niego, że samo myślenie życzeniowe może nie wystarczyć, ale dalej niewzruszenie trwał na miejscu.

Ktoś inny za to zdezerterował. Kątem oka Draco dostrzegł ruch tam, dokąd co jakiś czas uciekał mu wzrok: do rudego chłopaka i opartej na jego ramieniu rozczochranej dziewczyny, bo pewien był, że wyrok wygnania - jeśli nastąpi - padnie z ich strony. Obydwoje poruszyli się jednocześnie i zadarli głowy, patrząc w pustkę ponad nimi, jakby stał tam ktoś niewidzialny. Draco nie musiał nawet zgadywać, kto to taki.

Drgnął niespokojnie. Może powinien zrobić dokładnie to samo: wstać i wyjść. Nie oglądać się na nikogo, po prostu pójść przed siebie, znaleźć jakiś spokojny kąt i wreszcie zasnąć... A później niech się dzieje, co chce, jakikolwiek kształt przyjmie ten roztrzaskany świat, lepiej byłoby się wyspać i nabrać sił, zanim przyjdzie mu się z nim zmierzyć...

Podniósł się z ławy, ale zanim jeszcze wyprostował kolana, ramię matki zatrzymało go w miejscu.

- Zostań - szepnęła mu do ucha. - Nie teraz. Pewnie chcą znaleźć Pottera i pobyć sami. Nie byliby zadowoleni, gdybyś im przeszkodził, i nic by nam z tego nie przyszło.

Wolność Równość Braterstwo (albo śmierć) || dramione || ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now