Część 7

87 3 1
                                    


Draco

Ojciec wrócił do domu.

Draco bardzo często powtarzał to sobie w duchu, żeby nadać całej reszcie jakiś sens i poczuć, że było warto. Bilans strat wyglądał jednak kiepsko.

Po rozprawie przed Wizengamotem dostał kilkanaście sów z naprawdę obrzydliwymi listami, a to były tylko te, które przeszły przez wstępną kontrolę matki, bo ich nadawcy znaleźli sposób, żeby na pewno trafiły prosto w ręce adresata.

Trzy z tych listów zawierały kolejno: przekleństwo (na szczęście od razu je spalił), jakąś żrącą substancję (uaktywniła się pod wpływem dotknięcia koperty i niestety wypaliła mu wnętrze dłoni, zanim udało mu się zrzucić pergamin) i sporą dawkę smoczego łajna (nie dotknął, ale poczuł).

Został wyrzucony z Dziurawego Kotła, kiedy próbował przedostać się przez tamtejszy kominek na Pokątną.

Na Pokątnej opluła go jedna jędza. Niewykluczone, że zaraziła go jakimś paskudztwem, ale nie odważył się ryzykować wizyty w Mungu i spotkania z tłumem czarodziejów w zamkniętej przestrzeni, a zanim matce udało się umówić domową wizytę uzdrowiciela, Draco uznał, że to nie ma sensu, bo pierwsze objawy już by się pojawiły.

Inna wiedźma na Pokątnej zaczęła w niego miotać przekleństwami. Tym razem miał szczęście, bo najwyraźniej były wyrazem gniewu, a nie konkretnym urokiem.

W pewnym momencie tego spaceru hańby wpadł na kogoś, kto na jego widok zatrzymał się z ogłupiałym wyrazem twarzy i przez chwilę poruszał ustami bez słowa jak druzgotek wyciągnięty z wody. Draco szybko ruszył dalej, ale męczyła go ta twarz i po jakimś czasie uświadomił sobie, skąd ją zna: to była jedna z osób, które spędziły kilka ostatnich miesięcy w lochach Malfoy Manor.

Na Nokturnie ledwo udało mu się umknąć do sklepu Burke'a przed jakimś półtrollem, który ewidentnie zamierzał się na niego z maczugą. Zaś sam Burke był tak nieuprzejmy jak nigdy wcześniej i nie przyjął zlecenia ojca, nawet nie siląc się na wymówki.

Co więcej, żaden z bezpiecznych znajomych Dracona, wybranych drogą eliminacji, nie odpowiedział na jego zaproszenie. Ani słowem. Wcześniej też się z nikim nie spotykał, ale przed procesem - zanim otwarcie przyznał, że miał coś wspólnego ze śmierciożercami - przynajmniej wymijająco odpisywali, obiecując spotkanie w przyszłości. Teraz widocznie przyszłość oddaliła się jeszcze bardziej, a złote przepowiednie Artemisa wydawały się obietnicą dawaną naiwnemu pierwszoklasiście. Draco czuł się głupio, że choć przez chwilę w nie wierzył.

W domu nie było lepiej. Ojciec, początkowo dziwnie małomówny, ciągle głodny lub senny, po kilku dniach rozkręcił się. Nie przestawał perorować o tym, co zrobi, jak już wyjdzie z Azkabanu - pomijając przy tym określenie, kiedy by to miało nastąpić, choć któregoś dnia rzucił, że według Artemisa nie powinni go skazać na więcej niż sześć-osiem lat, sześć-osiem lat, na Merlina! - i snuł misterne plany przywrócenia ich rodzinie dawnej świetności. Chwalił matkę za nawiązanie bliższych stosunków z Potterem i nakłaniał Dracona, by podczas spotkań z rówieśnikami postarał się zakorzenić w nich przeświadczenie, że Malfoyowie wkraczają w nowe tysiąclecie (widać dał sobie dwa lata na rozkręcenie) bez starych przesądów.

- Wątpię, żeby szlamy to interesowało - oświadczył Draco któregoś razu, bo po tej ostatniej bredni stracił cierpliwość.

Lucjusz skrzywił się.

- Uważaj na słownictwo. Przez najbliższą dekadę albo i dwie nie będziemy używać takiego języka.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o stare przesądy.

Wolność Równość Braterstwo (albo śmierć) || dramione || ZAKOŃCZONEWhere stories live. Discover now