Część 10

95 3 0
                                    


Hermiona

Z końcem czerwca prace w Hogwarcie zostały wstrzymane. Profesor McGonagall — świeżo mianowana przez radę nadzorczą dyrektorką, choć nieoficjalnie piastowała to stanowisko od maja — zwolniła ich na czas odnawiania i wzmacniania zaklęć ochronnych, nad którymi, przy jej udziale, pracowała potwornie droga ekipa specjalistów sprowadzonych aż z Turcji. Zanosiło się na to, że Hermiona spędzi tę przerwę w ministerstwie, bo Ciciero dał jej do zrozumienia — przekazując krótki liścik przez Harry'ego — że jest niezbędna podczas obrad, w związku z czym powinna natychmiast zakończyć krótki urlop. Nie było jej w ministerstwie ponad tydzień, najpierw z powodu Australii, a później... Cóż, również. Po totalnej klapie, jaką była wyprawa, nie miała siły pojawić się w ministerstwie i snuć rozważań o śmierciożercach i ich zbrodniach, kiedy tak bardzo pragnęła zapomnieć o własnych przewinieniach i ich skutkach. Konieczność szybkiego dokończenia zewnętrznych murów Hogwartu była perfekcyjnym pretekstem, by przez kilka dni unikać ministerstwa. Praca niemal fizyczna zrobiła jej lepiej niż niekończące się dyskusje, zresztą naprawdę była potrzebna w Hogwarcie — skończyli niemal w ostatniej chwili, na dzień przed przybyciem ekipy. Hermiona wciąż była w szoku, że Malfoy pojawił się w sobotę, choć zaklinał się, że nie przyjdzie poza swoimi godzinami.

Ale jeśli liczyła, że praca pomoże jej oderwać się od ponurych myśli, to bardzo się pomyliła. Ręce, owszem, miała zajęta, ale głowę wolną, a nie mając nic innego do rozważenia, siłą rzeczy wciąż wracała do Australii i do domu, który z trudem, ale skutecznie namierzyli z Harrym pierwszego wieczoru po przyjeździe. Domu, który miesiąc wcześniej Monika i Wendell Wilkinsowowie sprzedali dużej rodzinie z czwórką dzieci, świeżo sprowadzonej do Sydney z Wilberforce, o czym poinformowała ich niezwykle rozgadana pani domu. Zdążyła opowiedzieć im nie tylko dzieje przeprowadzki, ale i całego swojego życia, losy swojego męża i — na tyle, na ile potrafiła — trójki najbliższych sąsiadów, więc trudno było przypuszczać, że zataiła cokolwiek na temat rodziców Hermiony. Wspomniani sąsiedzi, których Harry i Hermiona wypytali o Wilkinsowów, nie potrafili powiedzieć wiele więcej ponad to, że ci kupili lub wynajęli dom rok wcześniej, mieszkali w nim, ograniczając sąsiedzkie kontakty do minimum, i niedawno zniknęli, nikogo nie uprzedzając o wyjeździe. Śladów, po kilku tygodniach, nie było sensu szukać, choć rzecz jasna próbowali, w tym krótkim czasie, który im pozostał do świstoklika. A potem wrócili z przeświadczeniem porażki — Hermiona całkowicie zrozpaczona, a Harry co prawda przejęty, ale niepotrafiący jej pocieszyć ani podsunąć kolejnego punktu zaczepienia. Obiecał, że porozmawia ze starszymi aurorami i spróbuje od nich wyciągnąć jakiś sposób na znalezienie rodziców Hermiony, ale minęło parę dni i wciąż nic nie mieli.

Miesiąc. Nie mogła przestać myśleć o tym, że wystarczyłby głupi miesiąc, żeby znalazła rodziców. Gdyby nie przyjęła propozycji Shacklebolta, gdyby od razu zajęła się poszukiwaniami... Rozsądek podpowiadał, że nie mogła przecież tego przewidzieć, że krótka zwłoka nie wydawała się znacząca... Ale teraz było oczywiste, że nie należało czekać, że każdy dzień mógł przynieść nieoczekiwany obrót spraw i trudno jej się nie obwiniać. Zresztą to od początku była jej wina; mogła użyć innego sposobu, by zapewnić im bezpieczeństwo, mogła nie przejmować się pierwszą porażką i spróbować drugi raz z nimi porozmawiać, przekonać ich do wyjazdu... Albo mogła po prostu prawidłowo rzucić zaklęcie. Bo tylko to wyjaśniało, czemu rodzice — którzy w ciągu całego jej życia przeprowadzili się tylko raz, gdy postanowili otworzyć gabinet w Londynie — przenosili się z miejsca na miejsce, zacierając za sobą wszelkie ślady, jakby pozostało w nich przeświadczenie, że muszą się ukrywać i wciąż uciekać...

Żałowała, że nie ma zmieniaczu czasu; i jednocześnie czuła ulgę, że te z ministerstwa zostały zniszczone, bo wtedy pewnie nie oparłaby się pokusie i spróbowałaby któregoś użyć. I to mimo świadomości ryzyka, bo przecież wiedziała dobrze, że nie wolno było używać ich, żeby cofnąć się więcej niż dobę, i gdyby próbowała przeskoczyć o miesiąc, pewnie pomyliłaby się z dziesięć razy przy samym kręceniu klepsydrą o odpowiednią liczbę godzin. A nawet gdyby udało się precyzyjnie odmierzyć obroty... Przypomniała sobie ostrzeżenia profesor McGonagall o negatywnym wpływie podróży w czasie na ciało czarodzieja. Doprawdy fascynujące. Magia nie miała problemu z tym, żeby ciało czarodzieja przez dobre osiemdziesiąt lat przyjmowało postać kota i wracało do normalnego kształtu, a przeszkadzało jej to, że komórki podróżnika w czasie są starsze niżby na to wskazywał moment ich powstania... Chyba że wcale nie chodziło o ciało czarodzieja; czarodzieje przecież od dawien dawna eksperymentowali z czasem, z gorszymi lub lepszymi efektami. Może chodziło o to, co zrobi magia czasu z jej mugolskim ciałem; bo przecież to do tej kwestii prowadziła niewypowiedziana konkluzja profesor McGonagall, kiedy rozmawiały na ten temat pięć lat temu.

Wolność Równość Braterstwo (albo śmierć) || dramione || ZAKOŃCZONEOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz