Rozdział 27

290 19 5
                                    

Znacie to uczucie, kiedy musicie stawić czoła przeciwności losu. Trudny egzamin, prowadzony przez osobę, której jedynym celem jest oblanie jak największej ilości osób. Niesprawiedliwy szef, który zrobi wszystko by uprzykrzyć wam życie. Osiłek, który dręczy was pod byle pretekstem, byleby być w centrum uwagi. Znacie to uczucie, kiedy mówicie sobie koniec z tym. Tracicie nerwy. Waszym jedynym pragnieniem jest udowodnienie gnębicielowi, że nie jesteście słabi i nie dacie się. Wstajecie, by zawalczyć. Obalić tyrana raz na zawsze. Nie ważne, jakim kosztem.

Ja się właśnie tak czułem. Czułem zew sprawiedliwości. Adrenalina zaczynała krążyć w moich żyłach, napędzana myślą o nadchodzącej walce. Zmysły zaczęły pracować automatycznie. Myślenie przeszło w stan podświadomości. Mięśnie się gotowały do ogromnego wysiłku. Wszystko inne zeszło na dalszy plan.

Wszystko dawało znak, że walka ma się stoczyć między mną, a Bonnet'em.

Było to dla mnie bardzo dziwne. Zawsze myślałem, że to Biedronka gra pierwsze skrzypce, od samego początku. Teraz ma dojść do ostatecznej walki i Biedronka jest pokonana, a ja nie mogę przegrać. Będzie to oznaczać koniec. Bonnet zdobyłby moc absolutną, boską. Nie wiadomo do czego, by się posunął.

Zaczynałem słyszeć wrzaski Bonnet'a, który wyzywał mnie od tchórzy, oraz rzucał wyzwania na prawo i lewo. Bym przybył, zobaczyć naszą porażkę. Widziałem też już piramidę Luwru.

Wciąż nie mogło do mnie dotrzeć początek całej tej absurdalnej sytuacji. Bohater, który staję się, geniuszem zbrodni, gdy całą jego rodzina ginie. Wciąż nie mogę uwierzyć, że przemiły pan Dupain, ojciec Marinette, mógłby przez głupi żart doprowadzić pośrednio do tej tragedii. Przynajmniej zrozumiałem Bonnet'a, dlaczego porwał Marinette za pierwszym razem. Zemsta.

W tej chwili też czułem tę żądzę.

Zbliżałem się do helikopterów, filmujące szaleńca, który złapał bohaterkę miasta. Na moje nieszczęście jeden z nich mnie zauważył, pokazując moje położenie. Tyle więc z efektu zaskoczenia. Kocham to miasto, ale jego mieszkańcy nie rozumieją, jak ważne bywa to, żeby nie zwracać uwagi na nas w czasie zagrożenia.

Czyli walka, będzie rozrywką dla całego Paryża.

W bojowym nastroju, stanąłem w bojowej pozie nad wejściem głównym do pałacu, w którym znajdował się Luwr.

Wtedy Bonnet mnie zauważył i zamilkł tylko po to, by ryknąć ze śmiechu. Głośnego szyderczego śmiechu. Jego śmiech odbijał się echem od ścian. Dookoła nas nie było żywej duszy. Wszyscy musieli się pochować do domów.

- Panie i Panowie, proszę zobaczyć, kto w końcu raczył się zjawić. Potężny Czarny Kot – zacząłem się w środku gotować. Zauważyłem, że Biedronka wisi na swoim Jo-jo głową w dół. Była nieprzytomna. Musiał dostrzec, gdzie zawiesiłem wzrok, gdyż znów się odezwał – O jakie to ohydne – zaczął się dławić na pokaz – przybyłeś, by ratować swoją Biedroneczkę – ironizował, a we mnie się zaczęły, budzić instynkty podobne do tych, co karzą kotu złapać i zabić mysz – szkoda, że nie będziesz w stanie – rzekł mściwie.

- Ani się waż ją zranić - krzyknąłem i rzuciłem się w ich kierunku.

Zaczął podchodzić do dziewczyny. W tym czasie ja byłem w połowie drogi od nich. Jednym ruchem ściągnął dziewczynie oba kolczyki. Nie pamiętam, żebym krzyczał, ale słyszałem krzyk, dochodził z daleka. Jedynym po tym śladem, że był mój, było bolące oraz palące gardło.

Kostium dziewczyny oraz lina, którą była obwiązana, zniknęła, a Marinette zaczęła spadać. Na złamanie karku.

Bez zastanowienia skoczyłem w jej kierunku. Przez chwilę się bałem, że nie zdążę, że jej nie złapię. Jej głowa znajdywała się już zaledwie pół metra nad brukiem, kiedy udało mi się zmienić kierunek jej lotu z pionowego na poziomy. Przeturlaliśmy się kilkanaście metrów dalej. Szybko spojrzałem na dziewczynę. Wyglądała źle, była cała sina, jakby ktoś pobił ją do nieprzytomności. Z mojego dzwoneczka wysypywał się pyłek, który zmniejszył trochę ślady na jej ciele. Byłem wściekły.

- Przemień mnie – usłyszałem wołanie, dobiegające z góry.

Szybko spojrzałem w tamtą stronę. Dostrzegłem czerwono-czarne światło dochodzące z miejsca, w którym ostatni raz widziałem Bonnet'a. Ni stąd, ni zowąd poczułem dłoń na ramieniu. Obróciłem się i dostrzegłem osoby, których się nie spodziewałem w takiej sytuacji spotkać.

- My się nią zajmiemy – powiedziała Alya, za którą stał Nino – Masz ważniejsze rzeczy do zrobienia.

W tym czasie, na środku placu, tuż przed szklaną piramidą, wylądował Bonnet. Miał na sobie strój podobny do Biedronki. Był jednak bardziej mroczny. Zamiast być o żywej czerwieni, był krwisto bordowy, a kropki miały tak intensywną czerń, że przypominały czarne dziury, pochłaniające wszystko, co znajdywało się w pobliżu.

Jedynym plusem było to, że nie wyglądał, jak po ewolucji.

Kątem oka dostrzegłem, jak Nino z Marinette w ramionach wchodzą do Luwru, poganiani przez Alyę. Teraz mogłem się skupić na tym robaku. Nikogo oprócz nas nie było na placu. Helikoptery były wysoko nad nami.

- W tym stroju Ci nie do twarzy – starałem się mu dogryźć, wyprowadzić z równowagi.

- Racja, dużo lepiej byłoby mi w stroju absolutnym, a do tego potrzebny mi twój pierścień – zaszarżował na mnie, rycząc na całe gardło.

Uchyliłem się, uderzając kijem w jego plecy. Nic z tego sobie nie zrobił, po prostu się przeturlał. Następnie zaatakował mnie Jo-jo. Zmuszał mnie do defensywy. Brakowało mu wprawy, ale nie wytrwałości.

Z jego twarzy można było wywnioskować, że liczył na proste zwycięstwo. Robił się cały czerwony na twarzy. Pewnie myślał, że pójdzie mu łatwo, gdy już dobył Miraculum Biedronki. Nic z tego. Nie poddam się.

Z każdym atakiem chciał wyrwać mi kij z rąk. Miał trudności z nadążeniem za mną. Co chwilę zmieniałem swoją pozycję. Szukałem możliwości ataku. Niestety wyczuł, co chcę zrobić i także nie dał się podejść. Jeden z nas musiał popełnić błąd. W końcu się doczekałem, gdy jego Jo-jo wróciło do niego, a brak wprawy go zawiódł. Zaatakowałem.

Celowałem w głowę. Chciałem go ogłuszyć, by móc zerwać kolczyki, jednak nie doceniłem go. Może nie miał wprawy w walce z Jo-jo, ale w walce wręcz to tak. Z łatwością wyrwał mi z rąk kij i wyrzucił jak najdalej, jednocześnie kopiąc mnie w podbrzusze, odpychając mnie od siebie jak najdalej.

Wylądowałem gwałtownie na plecach, jęcząc z bólu. Momentalnie chciałem się podnieć, ale coś twardego uderzyło mnie mocno w skroń. Siła uderzenie przeturlało mnie, przez co uderzyłem twarzą w bruk. Pouczyłem metaliczny smak krwi w ustach z rozciętej wargi. W uszach wciąż mi dzwoniło oraz czułem zawroty głowy. Byłem oszołomiony. Nagle pouczyłem, jak wbijają mi się paznokcie w kark i podnoszą jak jakiegoś kociaka, następne co czułem to, jak ponownie uderzam plecami o podłoże. Uderzenie spowodowało ucieczkę całego powietrza z płuc oraz na pewno kilka pęknięć w kościach. Z ledwością otworzyłem oczy na szerokość szparki. Bonnet pochylał się nade mną ze zwycięskim uśmieszkiem.

Jakim cudem dałem się tak łatwo pokonać! Jak jakiś amator! Nie miałem już sił walczyć.

- To już nie będzie Ci potrzebne – syknął złowrogo, ściągając mi pierścień – NARESZCIE, BOSKA POTĘGA W MOICH RĘKACH – wrzeszczał.

Po przemianie jeszcze bardziej zaczęło mnie wszystko boleć. Wszystko się zmorzyło. Z przerażeniem patrzyłem, jak zamierzał się do założenia drugiego miracula.

To był koniec. Przegrałem.

Ewolukcja Miraculum ✔️Where stories live. Discover now