Rozdział 6

543 50 16
                                    

Noah

Nigdy nie byłem specjalnie blisko ze swoim bratem. On zawsze miał własne towarzystwo, własne życie, a ja własne. Nie wchodziliśmy sobie w drogę, choć też nie można powiedzieć, że się nie dogadywaliśmy. Rodzice wmawiali mi, że jako ten starszy powinienem dawać młodszemu przykład. Tak się jednak składa, iż nigdy nie można było nazwać mnie „przykładnym braciszkiem", o czym oni doskonale wiedzieli. No cóż... biorąc pod uwagę mój okres buntu i to, jak dałem mojej rodzince nieźle popalić, postanowiłem im to jakoś wynagrodzić. Gdy Brian stawał się nie mniej przystojnym Wilsonem ode mnie (u nas uroda przechodzi z pokolenia na pokolenie), wziąłem go pod swoje skrzydła i dbałem, by w liceum nikt mu nie podskoczył.

Naprawdę nie wiem, gdzie popełniłem błąd. Zacząłem to sobie uświadamiać, gdy taka jedna podskoczyła mu zdecydowanie za wysoko.

Starałem się w to nie mieszać, to były sprawy mojego brata, szanowałem to. Ale potem wszystko wymknęło się spod kontroli, nawet ja straciłem nad tym panowanie, nie wspominając już o rodzicach. Nim zdążyliśmy jakkolwiek zareagować, zdarzyła się tragedia. Mój brat ucierpiał, został udupiony w szpitalu na nie wiadomo jak długo, w dodatku w śpiączce. A skoro ktoś zadał cierpienie mojej rodzinie, musiał za to zapłacić.

Z poirytowanym westchnieniem wysiadłem z auta. Chwyciłem torbę z tylnego siedzenia i zatrzasnąłem z impetem drzwi, a potem ruszyłem żwirowym podjazdem do domu. Zmarszczyłem brwi na widok mercedesa mamy zaparkowanego przed garażem. Przecież obydwoje mieli pracować dzisiaj do późna — pomyślałem.

— Mamo? — zawołałem w progu, rozglądając się po całym foyer i widocznym skrawku korytarza prowadzącego do salonu.

Nie usłyszałem odpowiedzi za to kroki stukających o posadzkę obcasów już tak. Zdjąłem kurtkę, po czym odwiesiłem ją na wieszak. Zmartwiona mama nadal w marynarce, którą zwykle zakładała na ważne spotkania biznesowe, stanęła w przejściu, patrząc na mnie podejrzliwie.

Odwdzięczyłem się tym samym.

— Wszystko w porządku? — zapytałem. — Dlaczego wróciłaś wcześniej?

— A jak myślisz, Noah...? — westchnęła zrezygnowana. — Wejdź do środka, nie będziemy rozmawiać w przedsionku. — Odwróciła się i chwilę później zniknęła w salonie.

Okej... sytuacja stawała się coraz dziwniejsza. Nie miałem pojęcia, o co mogło chodzić. U Briana byłem dosłownie piętnaście minut temu i z tego co mówił lekarz jego stan jest stabilny, więc mama raczej nie miała na myśli jego. Skrzywiłem się, mając dość już dzisiejszego dnia. Najchętniej zaszyłbym się u siebie w pokoju i nie wychodził z niego do wieczora.

Ruszyłem za mamą. Gdy wszedłem do pokoju, siedziała na fotelu. Sączyła wino.

Tak, sączyła wino w ciągu dnia.

Coś zdecydowanie musiało być na rzeczy.

Podszedłem do niej i ostrożnie zabrałem lampkę ze stołu. Nie doczekawszy się od niej żadnej reakcji, wylałem czerwony trunek do zlewu w kuchni. Dopiero potem wróciłem do salonu. Stanąłem na środku, krzyżując ramiona na piersi.

Zapadła cisza. Czekałem na to, co powie.

— Dzwonił twój dyrektor. Powiedział, co się dzisiaj stało. Co powiedziałeś Ninie. — Przełknęła ciężko ślinę i spojrzała na mnie bez jakiejkolwiek emocji wymalowanej na twarzy. — Masz coś na swoje usprawiedliwienie?

Parsknąłem śmiechem.

— To był żart, prawda?

Jej powieka zadrgała. Tylko to zdradziło, że jest naprawdę zła. Bardzo zła.

DyktafonWhere stories live. Discover now