3.Propozycja

130 34 17
                                    

 

Moja codzienność jest potwornie nudna.

Jedzenie dostajemy dwa razy dziennie, za każdym razem jest to miska zimnej, niedoprawionej owsianki. Rano odprowadzają nas do toalety, a potem mamy ledwie kilka minut na załatwienie się. Poza tymi niesamowitymi wycieczkami do pomieszczenia obok, nie dzieje się absolutnie nic.

Przez dwa tygodnie ja i White gramy we wszystkie gry karciane, jakie tylko przyjdą nam do głowy. Choć niemal na pewno nas obserwują, nie konfiskują nam tej jedynej rozrywki. Być może przemawia przez nich odrobina litości.

– Jeszcze jedna – mamrocze pod nosem White. Od kilku godzin układa imponująco skomplikowany domek z kart. Ja nie słynę z cierpliwości, dlatego siedzę jedynie i mu kibicuję. Gdzieś na granicy świadomości czuję niepokój związany z ciasnotą celi, ale nie daję mu przeniknąć w głąb myśli. Zwalczam go całą swoją wolą i, o dziwo, ustępuje. Chociaż bardziej prawdopodobne jest, że kumuluje się i potem przypuści zmasowany atak – w końcu klątwy nie unikniesz.

– Gotowe! – Woła White. Jego głos wyrywa mnie z zamyślenia. Z podziwem zerkam na budowlę wzniesioną na środku pomieszczenia. Na mojej twarzy wykwita przebiegły uśmieszek. Pozwalam, by chłopak go dostrzegł.

– Nie. Hattie, nawet o tym nie myśl... – błaga mnie. Cóż, czasem jestem wredna.

– To za tę wieżę z filiżanek miesiąc temu – oznajmiam i dwoma palcami chwytam za kartę u podstawy konstrukcji. Zanim jednak ją zabieram, drzwi otwierają się ze zgrzytem. Podmuch wiatru doszczętnie niszczy domek, a White zasępia się, wykrzywiając usta w podkuwkę. Sekundę później jego twarz przyjmuje jednak całkowicie obojętny wyraz. Obroża. Pieprzona obroża.

– Idź – słyszę komendę funkcjonariusza.

– Dokąd go zabieracie? – Krzyczę, podrywając się z ziemi. Chcę wybiec, ale strażnik mocno uderza mnie pięścią w brzuch. Zginam się w pół, czując potworny ból rozchodzący się po całym ciele. Drżącą ręką sięgam do klamki.

Zamknięte.

Zabrali White'a.

Zostałaś sama.

Przełykam ślinę. Nie umiem odeprzeć szaleństwa. Nie potrafię.

Padam na ziemię, a mój śmiech przemienia się w przeraźliwy wrzask. Tłukę pięściami w podłogę, kopię nogami, szarpię się za włosy. Robię fikołki do tyłu i staję na rękach, cały czas chichocząc. I tak w kółko. I jeszcze raz.

Ratuje mnie trwający ledwie sekundę przebłysk świadomości. Słyszę słowa wypowiedziane głosem White'a. Cicho, Hattie, panujesz nad tym. Łagodny uśmiech, te jego piękne oczy...

Uspokajam się. Naprawdę się uspokajam.

Powoli siadam na podłodze. Podnoszę kapelusz, który zgnieciony leży pod ścianą, otrzepuję go i wciskam na głowę. Nie wiem, jak długo szalałam. Nie mam zegarka... podejrzewam jednak, że trwało to kilkanaście minut. Oddycham ciężko i słucham stopniowo uspokajającego się serca.

– Dziękuję – mówię odruchowo, po czym uświadamiam sobie, że White'a tu nie ma. Wzdycham ciężko i przecieram oczy. Jest ty czy nie, to jemu zawdzięczam wydostanie się z mojej głowy. Ja naprawdę nie mam piątej klepki, myślę.

Kilka razy układam pasjans, ale szybko mnie to nudzi.

– Och, White – szepczę. Z braku innego zajęcia po prostu idę spać. Całą noc śni mi się tylko on. Widzę go, jak majstruje przy zegarkach ojca jako dziewięcioletni chłopczyk. Jak budzi mnie w środku nocy, tylko po to, by pokazać mi świetliki na łące. Jak niesie mnie na rękach, bo spadłam z drzewa i złamałam nogę. Jak sprawiamy psikusy mojemu tacie i Susłowi...

***

Budzę się w wyjątkowo dobrym humorze. Przeciągam się i z uśmiechem wstaję na nogi. Stepuję przez chwilę, żeby rozluźnić zesztywniałe nogi.

– Dzisiaj nie oszaleję – postanawiam głośno. Siadam prosto, z wysoko uniesioną głową. Nie mam pojęcia, która jest godzina, ale przeczuwam, że lada chwila pojawi się śniadanie.

Kiedy taca wsuwa się pod drzwiami, podchodzę i, wahając się nieco, pytam:

– Czy mogłabym dostać papier i długopis?

Nie spodziewam się, że spełnią moje życzenie, a jednak obok tacy ląduje plik kartek i srebrne pióro. Delikatnie obejmuję długopis palcami, a potem biorę w dłoń papier. Zaczynam rysować na kolanie projekt kapelusza. Szkic o szarpanych liniach stopniowo zmienia się w cylinder ozdobiony zegarkiem na łańcuszku, a także fikuśnym wzorem z kart. Całość wykańczam wstążkami i sztucznymi różami. Zadowolona patrzę na rysunek.

Tworzę jeszcze kilka projektów – melonik, czapka z daszkiem, kapelutek w kształcie odwróconej filiżanki – i zajmuje mnie to na tyle, że pozostaję kompletnie spokojna. Co jakiś czas nerwowy tik w kolanie sprawia, że rujnuję szkic, ale poza tym czuję się całkiem nieźle.

– Był sobie pingwin pewien – nucę cicho. – Zakochał się w Królowej, i zebrał kwiatów siedem, wszystkie były różowe. Królowa w szał wpadła, pingwina chciała ściąć, lecz wspomniany wyżej uciekł, koronę postanowił też wziąć.

Drzwi. Podnoszę wzrok i spotykam zimne spojrzenie funkcjonariusza. Słyszę piknięcie i obroża mnie unieruchamia. Gdyby mój wzrok mógł zabijać, ze strażnika zostałaby marna kupka popiołu.

– Idź – słyszę komendę, a moje ciało jej słucha. Zastanawiam się, co to za piekielna technologia pozwala kontrolować mięśnie. Posłusznie idę po schodach, nadal nucąc w głowie balladę o pingwinie. Wyobrażam sobie, że White dołącza się drugim głosem, że śpiewamy w duecie w zaciszu naszego domu.

Strażnik prowadzi mnie przez korytarze rezydencji, które wydają się nie mieć końca. Na próżno próbuję zapamiętać przebytą drogę. Skręty, schodki, dziesiątki identycznych par drzwi z diamentowymi klamkami. Wreszcie stajemy. Jesteśmy w sali, w której jedna ściana jest złożona wyłącznie z okien. Dają panoramiczny widok na całe miasto. Jest gigantyczne. Po ulicach śmigają samochody. Obręcz przestaje działać, gdy strażnik opuszcza pokój. Z ulgą rozluźniam napięte ręce.

– Witam, panno Hattie – łagodny męski głos sprawia, że podskakuję. Poznaję ten charakterystyczny wytworny akcent. To właściciel pałacu. Prostuję plecy i zachowuję kamienny wyraz twarzy. – Panienka pięknie śpiewa.

Nic nie odpowiadam, ale z niejaką ciekawością oczekuję jego dalszych słów.

– Czy chciałaby pani zaśpiewać dla szerszej publiczności? Ludzie chętnie usłyszeliby jakąś pieśń z Krainy.

– Podobno zabronione jest mówienie o niej – szepczę drżącym głosem.

– Och, naturalnie – odpowiada z szarmancją mężczyzna.

– Dlaczego nas tu trzymacie?

Śmieje się.

– Panno Hattie, bardzo ciekawska z ciebie istotka. Pytam tylko, czy ma pani podzielić się swoim talentem z innymi?

– N-nie.

– A zatem do zobaczenia – klaszcze w dłonie. Funkcjonariusz wchodzi do pokoju, a ja dławię się pod naporem działania przeklętej obręczy. Nieruchomieję jak lalka. Odprowadza mnie do celi. Popycha mnie na podłogę, a ja nie mogę wystawić rąk, żeby zamortyzować upadek. Moja twarz boleśnie ociera się o kamienną podłogę. Strażnik wychodzi, a ja zaczynam zgrzytać zębami. Podnoszę się i dotykam czoła. Mam krew na palcach. Świetnie. Mamrocząc przekleństwa pod nosem, odrywam kolejny kawałek sukienki, która teraz sięga mi jedynie do kolan, i ocieram rany. Na posadzce zostaje czerwony ślad, który z czasem zapewne sczernieje. Wzdycham ciężko.

Zanim położę się spać, myślę jeszcze o słowach tego snobistycznego, bogatego mężczyzny.

– Czy jeżeli zgodzę się wystąpić, zajmiecie się raną White'a? – Pytam na głos, bo nawet przez chwilę nie podejrzewam, że zdezynfekowali mu ten siniak.

– Oczywiście – śmiech rozlega się w pokoju. Kolejny dziwny ludzki wynalazek. Przygryzam wargę i przeczesuję palcami włosy. Zamykam oczy, ciągle się wahając, ale w głębi duszy już podjęłam decyzję.

Rulebook. Księga ZasadWhere stories live. Discover now