12.Droga

64 17 2
                                    

Słaniam się na nogach. Chyba nigdy nie byłam tak bardzo zmęczona, jak w tym właśnie momencie. Przeklinam Cheshire, choć robię to ostrożnie i jedynie pod nosem, by nie sprowadzić na siebie jakichś kreatur. W końcu padam na trawę, która w międzyczasie zaczęła mienić się przedziwnym, zgaszonym odcieniem srebra. Wyciągam dłoń w stronę Asa, prosząc bezgłośnie, by usiadł obok mnie. Siada, sycząc przeciągle z powodu ran.

– Damy radę – powiedziałam, starając się brzmieć przekonująco. Wyperswadować samej sobie nakaz niepoddawania się w tej beznadziejnej sytuacji. Prawdę mówiąc, nie wiem, jak zniosę następny spacer po Cheshire. Dlaczego, u diaska, Kot akurat musiał wyjechać na wakacje? Powtarzam sobie, że to wszystko dla Hattie i White'a, którzy są przecież przyjaciółmi Asa.

Burczenie w brzuchu przerywa moje rozmyślania. Sięgam dłonią do kieszeni, mając nadzieję na znalezienie czegokolwiek, co nadaje się do jedzenia. Pusto. Wyrzucam ramiona w górę, przeklinając w myślach moją matkę.

– Masz – mówi As, trącając mnie w ramię. Trzyma w dłoni kromkę chleba. Uśmiecham się do niego z wdzięcznością.

– Wspominałam już, że cię kocham? – Pytam, delikatnie całując go w policzek, po czym wyrywam mu jedzenie z ręki. Śmieje się cicho, a potem jego chichot przeradza się w ostry kaszel, co przypomina mi o jego stanie.

– Wspominałaś – wykrztusza w końcu, kiwnąwszy głową.

Opieram się o drzewo rosnące na skraju polany. Przynajmniej z początku myślę, że to drzewo. Kiedy bowiem moje plecy zapadają się w pustce, momentalnie zmieniam zdanie. To musiała być tylko iluzja.

– Ratunku! – Piszczę, spadając w dół. Widzę jedynie swoje umorusane ziemią trampki, reszta ginie w ciemnościach. Ląduję na dnie czegoś, co przypomina odwrócony do góry nogami lej w czarno-białe paski. Podłoże na szczęście jest w miarę miękkie, w przeciwnym bowiem razie z pewnością połamałabym sobie kręgosłup. O ile my mamy w ogóle jakiś kręgosłup. Czasem zastanawiam się, czy anatomia ludzi jest taka sama, jak nasza. Może być przecież kompletnie inna, a my po prostu uznajemy ludzką, jako że nigdy się nad tym nie zastanawialiśmy.

Wstaję i otrzepuję się. Moje nogi okazują się być w pełni sił, jakbym nie przeszła tych kilku kilometrów w czeluściach i po zdradzieckim gruncie. Rozglądam się niepewnie, zadzierając głowę ku zwężającemu się sufitowi. Przypomina to nieco namiot cyrkowy, w którym występuje trupa teatralna Jokera. Przygryzam wargę, na próżno czekając na Asa. Cóż, zdaje się, że znowu jestem skazana na samą siebie.

Jakiś czas później, kiedy maszeruję przez kolejny dziwaczny fragment Cheshire, docieram do przepięknej doliny. Wokół szumią setki niewielkich wodospadów, liście na drzewach są delikatnie zaróżowione i wygrzewają się w złocistych promieniach słońca. Wzdłuż strumyka rośnie rząd krzaków obsypanych jagodami. Atmosfera sielanki jest aż namacalna. Nie wyczuwając podstępu, biegnę pospiesznie do strumyka i łapczywie piję wodę. Czuję się, jakbym na powrót znalazła się w domu.

– Ach, moja droga Quinn! – Natychmiast sztywnieję, słysząc te słowa. Nie, to niemożliwe. A jednak... odwracam się, by spojrzeć w oczy księciu Chess. – Bałem się, że już cię nie zobaczę! Szukałem cię dosłownie wszędzie! Jak to dobrze, że...

– Zamilcz! – Wrzeszczę, gwałtownym ruchem wplatając palce w moje krótkie włosy. – Musimy znaleźć Asa, a potem się stąd wydostać.

– As już znaleziony, moja kochana – wzdycha książę, pokazując w pełni wyleczonego chłopaka siedzącego za nim na koniu. Marszczę brwi, spoglądając w obojętne oczy mojego ukochanego. Coś tu jest nie tak.

– Znaleźliśmy wyjście, chodź za nami, to ci je pokażemy. Wydostańmy się stąd.

– Nie – kręcę głową, cofając się o krok. Obaj uśmiechają się do mnie, o wiele za szeroko. Nagle wszystko wokół szarzeje, a ich oczy zmieniają się na kocie, wytrzeszczone i niesamowicie przerażające. Ich twarze są oświetlone snopami światła, ukazując w pełnej krasie demoniczne uśmiechy. Głos więźnie mi w gardle, nie mogę się ruszyć. Te uśmiechy, ten wzrok. Koty. To są koty.

– Precz! – Oznajmiam stanowczo, machając rękami. W istocie, po chwili koń znika, a wraz z nim dwa koty, które najwyraźniej stworzyły iluzję, by mnie oszukać. Nie mama zamiaru dociekać, co chciały ze mną zrobić. Kładę dłoń na mojej klatce piersiowej, wyczuwając pod palcami szaleńcze bicie serca. To zdecydowanie nie jest misja dla mnie.

Wtedy do mych uszu dolatuje szept. „Niech im pomoże...". Szept doskonale mi znany. Ta barwa głosu należeć może do jednej tylko osoby. Do ojca Hattie. Wydaję z siebie okrzyk zaskoczenia, gdy pod moimi stopami pojawia się złożona z iskier ścieżynka. Niepewnie staję na niej, a potem zaczynam iść, coraz szybciej i szybciej. Zmęczenie gdzieś znika, jedyne, na co mam ochotę, to zrobić następny krok. Czuję bowiem, że ta ścieżka doprowadzi mnie do wyjścia.

Wkrótce dostrzegam bliźniaczo podobną dróżkę, która na horyzoncie zbiega się z moją. Podąża nią As. Jest właściwie niesiony przez drobny, iskrzący pył. Mimo swojego bólu uśmiecha się do mnie delikatnie, machając w moją stronę zakrwawioną dłonią. Z mojej drugiej strony nadchodzi zaś książę. Wzdycham z lekką irytacją. Jakaś część mnie miała nadzieję, że zostanie w Cheshire na wieki, ale nie mogliśmy go zostawić.

Całą trójką stajemy na szerokiej, błyszczącej drodze. Książę opowiada nam, jak to samotnie stoczył walkę z niesamowicie ogromnym i straszliwym stworem. Na dowód pokazuje nam trzy nacięcia na zewnętrznej stronie swej lewej dłoni.

– Kotek cię podrapał? – Pytam bez cienia ironii w głosie.

– Jaki kot?! To było olbrzymie monstrum! – Wykrzykuje jego wysokość z pewnością siebie godną błękitnej krwi.

– Oczywiście – kiwa głową As, a ja widzę, że ledwo powstrzymuje się od parsknięcia. Delikatnie chwytam go za rękę, pomna na jego skaleczenia.

– Patrzcie – odzywam się po chwili ciszy. Na końcu ścieżki znajdują się ogromne, rzeźbione drzwi. Wokół nich umieszczono wydrapane na drewnianych tabliczkach znaki. „Nie zbliżać się", „Uwaga, normalność", „Szarość, codzienność – niebezpieczeństwo!", „Wchodzicie na własne ryzyko!".

– Chyba znaleźliśmy przejście do świata ludzi – mruczy pod nosem książę. Zerkam na moich towarzyszy, niepewnie stając przed wrotami. W końcu wypuszczam powietrze z płuc i popycham wrota dłonią. Uchylają się ze zgrzytem, ukazując panoramę metropolii. Otwieram usta, wystraszona i jednocześnie zafascynowana widokiem.

– To co? – Pytam, witając w moim umyśle budzącą się na powrót pewność siebie. – Idziemy?

– Idziemy – odpowiadają jednocześnie chłopcy, choć raz zgadzając się między sobą. Po raz ostatni spoglądam za siebie, na Cheshire. Widzę je nieco z góry, jako że ścieżynka z iskier, niewątpliwie przesłana przez Kapelusznika, zawiodła nas na wzgórze. Teraz mogę dostrzec, że jest poszarpane na wzór łatek, z czego każda ma inny kolor, kształt i oświetlenie. Mrugam, żeby zapamiętać egzotyczną część Krainy Czarów. Dobrze będzie mieć w pamięci szalone, pełne magii miejsce, gdy znajdziemy się już w szarej i ułożonej codzienności świata ludzi.

Przekraczamy próg szybko i energicznie. Pora znaleźć nasze zguby.

– Trzymaj się, Hattie – mruczę pod nosem. – Idę po ciebie.

Rulebook. Księga ZasadWhere stories live. Discover now