Rozdział 2

143 23 62
                                    

Tivan po raz kolejny tej nocy przewrócił się z boku na bok. Nie zasnął ani na minutę, prześladowany wizją martwej twarzy Zoren. Podczas wieczornej modlitwy dał radę zachować spokój, żeby rodzice niczego nie zauważyli, ale kiedy tylko znalazł się sam w swoich pokojach, wspomnienia sprzed kilku godzin uderzyły go ze zdwojoną siłą. Najpierw kazał służącej zamknąć wszystkie okna, a za chwilę znowu otworzyć, bo myślał, że się udusi w tej duchocie. Z kolei teraz leżał przykryty kocem po sam nos, drżąc mimo tego, że nie było mu zimno.

Zsunął nogi z łóżka na podłogę i wstał. Podszedł do okna owinięty kocem, zamknął je i rozsunął zasłony na całą szerokość. Ze zmrużonymi oczami wpatrywał się w rozciągające się pastwiska. Wschodzące słońce rozlewało nad nimi swoje światło, tworząc błogi krajobraz, zbyt błogi w porównaniu z tym, co w swoim wnętrzu czuł Tivan. Musiał choć częściowo odzyskać spokój, a znał tylko jeden sposób.

Przejażdżka konna.

Poszedł do garderoby, gdzie znalazł już przygotowane przez służącą ubrania na dzisiaj. Skrzywił się, spostrzegając tradycyjny etimiński strój wiszący na manekinie. Nie nosił takiego od czasu wyjazdu. Ciemne spodnie i biała koszula z bufiastymi rękawami wydawały mu się nieprzyzwoicie eleganckie i zupełnie nieodpowiednie. Kharasańczycy unikali bieli i czerni na co dzień, woleli pastelowe, stonowane kolory. I chociaż Tivan nigdy nie przywiązywał specjalnie dużej wagi do mody, po prawie dziesięciu latach mieszkania w stolicy Kharasan podświadomie przejął nawyki otaczających go ludzi. Dlatego przynajmniej jego strój do jazdy konnej, leżący na półce, składał się z jasno-niebieskiej koszuli, beżowych spodni i aksamitnej czapki. Nałożył go szybko i wymknął się na korytarz.

Tivan, jako najmłodszy syn, zajmował pokoje najbliżej kuchni, więc skierował się w tamtą stronę. Typowy gwar, jaki słyszał co rano, dzisiaj brzmiał inaczej. Służący rozmawiali między sobą o wiele bardziej rozgorączkowanymi głosami. Zamilkli na chwilę, kiedy wszedł do kuchni i przywitali go skinieniami głowy, a potem wrócili do pracy. Wszechobecny zapach tradycyjnych etimińskich potraw na chwilę zemdlił Tivana. To właśnie dzisiaj musiał najlepiej w swoim życiu udawać idealnego Etimińczyka, aby zadowolić rodziców potencjalnej narzeczonej jego brata. Jednak i tak wiedział, że nigdy go nie zaakceptują, nie jako Sercoszybkiego. Ładny strój i podane jedzenie nie sprawią, że nagle przestaną się go brzydzić.

Pierwszy raz uznał, że mieli do tego pełne prawo.

Wyszedł z domu bez porannej modlitwy. Nie chciał budzić teraz rodziców, a planował wrócić akurat, by zdążyć się pomodlić przed śniadaniem. Etimińscy bogowie – o ile w ogóle istnieli – na pewno wybaczą mu jego małe niedopatrzenie.

Ruszył ścieżką do stajni, żwir chrzęścił mu cicho pod nogami. Minął po drodze kilku stajennych spieszących właśnie do pracy i skinął im głową. Poszedł do stajni dla ogierów, gdzie wyprowadził z boksu Nyasa. Uwiązał go na zewnątrz i przyniósł z siodlarni rząd swojego ulubionego konia. Skarogniady ogier przewyższał Tivana w kłębie o co najmniej dziesięć centymetrów, ale i tak sprawnie go osiodłał, wykonując ruchy intuicyjnie, jakby robił to od urodzenia.

W końcu zdjął kantar z szyi konia i dopiął popręg, a gdy wsiadł, poprawił długość strzemion. Ruszył wolnym stępem, podziwiając widok budzącego się do życia kompleksu hodowli. Wyjechał przez bramę, a po kilku minutach przyspieszył do kłusu i skierował się piaszczystą drogą do miasta. Jechał wzdłuż rzeki Letifan, której płytki nurt wolno sunął do Morza Pierwotnego. Płynęły nią niewielkie łodzie, bo tylko takie nie zatrzymywały się na mieliznach pod koniec pory suchej. Tivan dowiedział się od Farita, że podobnymi łodziami transportowano kiedyś opium, gdy jeszcze usługi Sercoszybkich nie były tak rozpowszechnione, stąd wszyscy Kharasańczycy nazywali rzekę Czarne Opium. Współcześnie spławiano nią już tylko porwanych ciepłowców.

SercoszybkiWhere stories live. Discover now