Rozdział 6

97 7 103
                                    

TTydzień okazał się dla Sahiida naprawdę zbyt krótkim okresem czasu. Rozmawiał ze wszystkimi, którzy nie sprzeciwiali się pokazać z nim publicznie, a pozostałym groził, ale to nic nie dało. Nikt nie wiedział o tajemniczej truciźnie, albo jego tortury okazały się nieskuteczne.

Rozczarowany odebrał dzisiaj wypłatę z menażerii i pojechał dorożką na lewą stronę rzeki. Próbował jak najdłużej odwlec moment, gdy zawiadomi Tivana o swoim niepowodzeniu, bo nie potrafił pogodzić się z porażką. Myślał, że zbierając informacje o truciźnie, w pewnym stopniu odwdzięczy się Tivanowi za jego pomoc, gdy Sahiid nie miał dachu nad głową. Tacy jak on, naznaczeni Popielnicy, lądowali najczęściej w melinach albo slumsach, gdzie czekały ich o wiele gorsze rzeczy niż śmierć. Tivan go przed tym uchronił.

Sahiid zgarbił się na ławce w dorożce i wyjrzał przez okno. Trucizna wciąż nie dawała mu spokoju. Większość Sercoszybkich zasługiwała na karę za to, co ci dranie robili Popielnikom, ale przypadkowe trucie nie było odpowiednim rozwiązaniem. Wzmagało tylko strach i wrogość, a Sahiid doskonale wiedział, jakich okropnych czynów dopuszczali się przerażeni ludzie. Byli jak bestie w klatce.

Sercoszybcy potrzebowali czegoś innego, co skłoniłoby ich do zmiany, jednak Sahiid nie do końca wiedział, czego. Czy byli w ogóle w stanie zaakceptować Popielników i znieść międzyklanowe podziały? Nieliczni Sercoszybcy, tacy jak Tivan i Lemedi, nie wystarczali, by wymazać całe lata religijnych uprzedzeń i tradycji. Może nigdy nie uda się tego wymazać.

Sahiid zapuszczał się coraz bliżej starych murów miasta, wydzielających przestrzeń na kształt wielkiego kwiatu. Za murami rozciągały się mniej uporządkowane dzielnice, które na mapie wyglądały bardziej jak doklejone bezkształtne masy. Dzielnice biedaków i imigrantów. Miejsce, gdzie dorastał i gdzie uczył się zabijać.

Za każdym razem, gdy tu przyjeżdżał, czuł dziwną nostalgię. Mijał znajome ulice, na których żebrał albo walczył. Nawiedzały go wspomnienia z czasów, gdy uczył się posługiwać swoją mocą. Wtedy wygrzebywał ukradkiem popiół z pieców sąsiadów, wybierał nieumiejętnie ilości i łykał je. Zaczynał sterować ciałami ulicznych zakapiorów, z czasem posuwając się do coraz gorszych czynów.

Był z tego dumny.

Jego krótkie wizyty w tej dzielnicy przypominały mu, kim był i skąd się wywodził. Przypominały mu o początku jego drogi i o tym, jak wiele osiągnął zupełnie sam. Został płatnym zabójcą, bo do tego był stworzony. Nie przestał nawet, gdy konserwatywni Sercoszybcy wypalili mu na policzku znamię. Dopiero teraz nie miał nic do stracenia.

Dorożka zatrzymała się przy kamienicy, w której mieszkała jego matka. Zapłacił woźnicy i wysiadł, a dorożka odjechała. W takich miejscach trudno było przekonać woźniców, by zaczekali, zresztą samych dorożek krążyło tu niewiele.

Sahiid wszedł do kamienicy i bezszelestnie poszedł po schodach. Nie chciał przypadkiem na kogoś wpaść. Zza zamkniętych drzwi mieszkań dochodziły do niego czyjeś jęki i krzyki. Najrozmaitsze śmieci walały się po podłodze i na schodach, przykrywając powierzchnię grubą warstwą. Przynajmniej nie było widać krwi i brudu.

Pod koniec pory suchej, gdy zaczynało brakować wody, nastroje w slumsach zawsze się zaogniały. Gdy Sahiid minął kolejne mieszkanie, do jego uszu dotarł przeraźliwy wrzask kobiety, a potem odgłos uderzeń.

– Idź zarabiać na ulicę, głupia kurwo! – krzyknął mężczyzna.

Sahiid przyspieszył kroku i dotarł do właściwych drzwi. Zajrzał do koperty i upewnił się, że większość jego wypłaty leżała w środku. Potem wsunął kopertę przez drzwi, odwrócił się na pięcie i pobiegł po schodach w dół. Gdy matka wróci dziś z pracy, zastanie niepodpisaną kopertę z pieniędzmi wystarczającymi na czynsz. Jej marna pensja szwaczki nie dawała wiele, wystarczała tylko na jedzenie. Pracując w menażerii, Sahiid mógł zadbać o matkę, nawet jeżeli od kilku lat nie dał jej znaku życia.

SercoszybkiWhere stories live. Discover now