Rozdział XVII

125 18 2
                                    

13 grudnia 2018 roku, Tybet 

    Miłość. Dlaczego wszyscy mają na jej punkcie taką cholerną obsesję? To zupełnie tak jakby ludzie lubowali się w depresji, albo schizofrenii. Bo czymże jest miłość jak nie chorobą psychiczną? Czymże jest jeśli nie kolejnym niszczącym nałogiem, kolejną doprowadzającą do szału zmysły, używką? Czymże jest jeśli nie szaleństwem? Skąd w ogóle wziął się pomysł, że ludzie jej potrzebują? Że są w stanie coś takiego poczuć? To zupełnie tak jakby wyznawało się miłość heroinie. Gdy na nią spoglądasz czujesz, że jesteś bezgranicznie szczęśliwy, dzięki niej masz poczucie, że jesteś w stanie dokonać absolutnie wszystkiego, jest dla ciebie ucieleśnieniem perfekcji. To wspaniałe jak się z nią czujesz. Każde jej słowo, każdy uśmiech, doprowadza cię do manii. Nie możesz spać, nie możesz jeść, ale czujesz jakbyś był najpotężniejszym człowiekiem na całej Ziemi, w całym cholernym wszechświecie. Możesz wszystko. Po co Ci sen? Po co Ci cokolwiek innego, prócz niej? Przecież na całym świecie liczy się tylko ona. To przecież ona sprawia, że ten świat staje się taki piękny, że dziękujesz niebiosom za możliwość życia w nim. To ona go rozświetla, rozprasza cały ten mrok, całą tę ciemność, w której się pogrążyliśmy. Jest twoim słońcem, twoją dzienną gwiazdą. Ale wystarczy jedna drobna rysa, jeden nieodebrany telefon, jedna łza na jej twarzy, by to słońce zgasło, by cały twój świat runął w jednej chwili, byś poczuł jak sprzeczne uczucia wypełniają twoje serce niczym trucizna. Tak, ona jest dla ciebie trucizną. Otruła cię swoim smutkiem, swoimi zmartwieniami, swoim bólem. Teraz i ty go czujesz. Teraz i ty cierpisz. Teraz i twoje i jej demony rozrywają twój umysł na strzępy. Uzależniłeś się. Nie potrafisz już żyć bez jej uśmiechu, bez niej obok ciebie, bez swojego słońca. Czasami są to tylko chmury, przelotny deszcz, kiedy nienawidzisz wszystkiego czym ona jest, kiedy świat traci swój blask, kiedy na powrót staje się brudny i bezwartościowy. Każda kropla na twojej skórze pali jak kwas, masz wrażenie, że już więcej nie zniesiesz. Nie chcesz już tego słońca, nie chcesz już tego czuć, chcesz uciec przed własnymi emocjami. Stajesz się obojętny i zaczynasz czerpać siłę z nienawiści do wszystkiego i wszystkich. Bo nienawiść jest lepsza od rozpaczy, bo nienawiść jest lepsza od tej cholernej pustki, bo nienawiść to jedyne co potrafisz jeszcze poczuć. Ale wtedy chmury znikają, deszcz mija i wychodzi słońce. I zapominasz już o wszystkim czego w nim nienawidziłeś. Zapominasz jak cię zraniło. Zapominasz, że go nie potrzebujesz. Ten blask ponownie sprawia, że czujesz się jedynym prawdziwym człowiekiem, że znów jesteś tak bezgranicznie szczęśliwy, że jedyne czego pragniesz to, żeby te chwile trwały wiecznie. Ale nic na tym świecie nie trwa wiecznie. W końcu znów nadejdą chmury, znów spadnie lodowaty deszcz, tym razem może nawet będzie to burza, sztorm niszczący wszystko na swej drodze. Znienawidzisz już nie tylko ją, znienawidzisz samego siebie. Jesteś zbyt słaby by się od niej uwolnić i nie możesz przez to na siebie spojrzeć. Ona doprowadza cię do obłędu, ale wciąż potrafisz wmawiać sobie, że możesz ją odstawić w każdym momencie. Uzależniłeś się i nienawidzisz się za to. Wierzysz w puste słowa, w niedotrzymane obietnice i wybaczasz wszystko, byle tylko znów poczuć te słodkie, ciepłe promienie słońca na swojej skórze. By znów choć przez chwilę poczuć się niezwyciężonym. Ale to wszystko to przecież twoja i tylko i wyłącznie twoja wina. To ty pozwoliłeś jej wkroczyć do twojego życia, to ty ją tam wpuściłeś, to ty straciłeś czujność, gdy powoli, ale ze skutecznością rozprzestrzeniającej się zarazy przejmowała je kawałek po kawałku, aż w końcu nic nie zostało. Posiadła każdą twoją myśl, każdą komórkę, każde słowo. Już nie wiesz czy to ona jest jak ty, czy ty jak ona. Zniszczyła cię. Ukradła twoje serce, twoją pamięć, twoją duszę. Nie pamiętasz już czasów kiedy jej nie było, kiedy potrafiłeś żyć bez niej, kiedy byłeś wolny. Jest wszystkim co kochasz i wszystkim czego nienawidzisz. Uzależniłeś się i zrozumiałeś to. Tylko, że jest już za późno...

-Czego właściwie ode mnie oczekujesz? Jaka odpowiedź jest w stanie zadowolić twe wielkie oświecenie starcze? - zapytałem ze zrezygnowaniem, nie kryjąc szyderstwa w głosie, mając serdecznie dosyć tych słownych gierek, w które musiałem grać całe swoje życie. Mnich pociągnął łyk ziołowej herbaty i nie spiesząc się, spojrzał na mnie z tym obrzydliwym współczuciem w otoczonych zmarszczkami oczach.

-Pytanie nie brzmi czego ja oczekuję, ale czego ty oczekujesz Damianie. Co da Ci znalezienie Źródła? Czy ono jest w stanie uciszyć twój ból? - odrzekł mnich spokojnie z lekką nutą nostalgii w głosie. Przewróciłem oczami. Mogłem się tego spodziewać. Debilna wymijająca odpowiedź imitująca natchnioną mądrość. Traciłem tylko swój czas na tego błazna.

-Oczekuję, że przestaniesz marnować mój czas i przejdziesz do rzeczy, zamiast bawić się ze mną w kotka i myszkę. Gdybym chciał odpowiadać na głupie pytania poszedłbym do ,,Dzień dobry Ameryko''. - odparłem z wyraźnym zniecierpliwieniem. Gdyby nie to, że już wcześniej miałem do czynienia z fanatykami, wyciągnąłbym z niego potrzebne mi informacje najbardziej uniwersalnym językiem świata - przemocą. Tyle, że tortury nic by w tym przypadku nie zdziałały. 

-Ah młody Al Ghulu, mury otaczające twoje serce są już tak grube, że nawet ty sam nie potrafisz przez nie przejść. Jednak jeśli pragniesz informacji o Źródle nie ma dla Ciebie innej drogi. Tylko ludziom o czystych intencjach, ja i moi bracia możemy powierzyć lokalizację tego czego poszukujesz i ty i twoja matka i wielu przed Wami... Jednak tylko Ci, którzy znają swoje serca mogą szczerze wyrazić swe intencje. Jeśli naprawdę pragniesz znaleźć Źródło, będziesz musiał poznać to co przez tak długi czas trzymałeś w ukryciu, zamknięte za murami. - odpowiedział ze stoickim spokojem starzec w pomarańczowym habicie, a ja roześmiałem się krótko i drwiąco. Co za bzdury. Co za kompletne bzdury. Jakby słuchał jednego z tych durnych dramatów, które nałogowo ogląda Grayson, gdy sądzi, że nikt nie patrzy. Czego oczekiwał ode mnie ten szalony fanatyk wyimaginowanego oświecenia? Że nagle się rozpłaczę i będę z nim przeglądał zdjęcia smutnych piesków w internecie? 

-I co mam niby zrobić? Położyć się na trawie i opowiedzieć ci jakie to straszne mam problemy i płakać w poduszkę? A może od razu przepiszesz mi jakieś magiczne proszki, bo tak naprawdę zrobiłeś potajemny doktorat z psychiatrii na Harwardzie, co? - zadrwiłem tonem głosu ostrym niczym katana przytroczona do moich pleców. Starzec umilkł na dłuższą chwilę, nalewając kolejną filiżankę herbaty. Czułem jak moja cierpliwość obumiera niczym zimowe kwiaty dziadka w oranżerii po jego śmierci. Nagłe wspomnienie tej oranżerii, tych więdnących róż i usychających storczyków na chwilę zamgliło mój umysł. Do rzeczywistości przywrócił mnie dopiero głos mnicha, podającego mi filiżankę.

-Wypić herbatę. - powiedział tonem, którym generałowie na froncie wydają rozkaz rozstrzelania, a ja spojrzałem na ziołowy trunek i westchnąłem, pociągając spory łyk, wiedząc, że będę tego żałować.


Madness always returnWhere stories live. Discover now