Rozdział XXII

101 17 6
                                    

24 grudnia 2019 roku, Starling City

   Dzwonki. Wszędzie te cholerne dzwonki. Dlaczego ludzie tak się na nie uparli? Wszędzie słychać tylko to uporczywe brzęczenie, przywodzące na myśl sygnał, który wydaje przestarzały granat na trzy sekundy przed wybuchem. Co chwilę więc, jak ostatnia idiotka odwracałam się w poszukiwaniu granatów. A ludzie, dzieci i renifery (skąd oni do wszystkich piekieł je wytrzasnęli w centrum miasta?) dzwonili dzwoneczkami w rytm, wszystkim doskonale znanym. Wszystkim za wyjątkiem mnie oczywiście. I prawda była taka, że te stroje w kolorze krwi i bieli, tłumy ludzi zgromadzonych w jednym miejscu pod największą sosną jaką w życiu widziałam i te cholerne dzwoneczki od granatów przywodziły mi na myśl jedynie sektę. W każdej chwili spodziewałam się, że lada moment ci wszyscy ludzie w czerwieni wyciągną zza karmazynowych ubrań noże i rozerwą gardła reniferom, rzucając je pod nogi wielkiej sośnie w ofierze. Ale były po prostu święta Bożego Narodzenia. Odwróciłam się po raz kolejny gdy jakieś dziecko, niespełna czteroletnie zaczęło mocno potrząsać swoim dzwoneczkiem z uśmiechem, a jego rodzice odwzajemnili ten uśmiech z wyraźnym uwielbieniem. Nadal wyglądało mi to na sektę. I gdyby ktoś mnie zapytał, dlaczego ci ludzie tak idiotycznie się uśmiechają wszyscy do wszystkich, powiedziałabym, że to z uwielbienia do wielkiej sosny. Ale Kat uparła się, że musimy zobaczyć to co ona nazywała choinką. Nadal nie rozumiałam po co, ale po jej krzykliwie czerwonym stroju ze śnieżnobiałymi pomponikami domyśliłam się, że już dawno odsprzedała duszę wielkiej sośnie, także specjalnie nie poruszałam tego tematu.

-Prawda, że piękna?- zapytała Kat, patrząc z zachwytem na wielką sosnę. Jej ciemne oczy wręcz błyszczały z ekscytacji w świetle porannego słońca. Obrzuciłam ścięte drzewo pośrodku głównego placu miasta niepewnym spojrzeniem. Przystrojone drzewo. Po prostu przystrojone drzewo. No i co ja niby mam w tym pięknego zobaczyć? Całe szczęście, że Martin wybawił mnie od odpowiedzi, szybciej nim zdążyłam rzucić mu błagalne spojrzenie.

-Wspaniała Kat. W tym roku przeszli samych siebie. Słyszałem, że Olivier Queen osobiście ją wybrał. - powiedział, uśmiechając się ciepło i delikatnie jak zwykle wiedząc dokładnie co i jak powiedzieć. Czasami zazdrościłam mu tego. Zarówno uśmiechu jak i umiejętności interpersonalnych. Wzdrygnęłam się lekko, gdy głęboko w zakamarkach mojego pokiereszowanego umysłu echem zabrzmiał jego paskudny śmiech. Otrząsnęłam się jednak szybko, potrząsając mocno głową jakbym czemuś zaprzeczała, po czym wzięłam sporego łyka latte, którą kupiłam w kawiarni po drodze. Dziwne jak dobrze coś tak gorzkiego smakuje z samego rana.

-Tsaa, wybrał czy nie wybrał, nie zmienia to faktu, że od dwudziestu minut gapicie się na drzewo pośrodku miasta, jakbyście co najmniej pierwszy raz w ogóle drzewo na oczy zobaczyli. - rzucił protekcjonalnym tonem jak zwykle wyraźnie znudzony brunet, który właśnie do nas dołączył. Kat momentalnie spiorunowała go morderczym spojrzeniem, jednak nim z jej ust zdążyła się wydobyć choćby jedna zirytowana hiszpańska głoska, chłopak zapytał. - Gdzie Hrabia Ponurula? 

-Uczy się do egzaminów w sesji. Nawet nasza mama teraz nie śmie przekroczyć progu jego nory. -odparł Martin, przewracając oczami, na słowo ''nora''. Zmarszczyłam lekko brwi. Martin rzadko używał wtrąceń z potocznego języka. Pokój Nathana musiał doprawdy być obecnie strasznym miejscem. A przecież zawsze wygląda jak wnętrze grobowca.

-Nawet w święta? - zawyła wyraźnie zawiedziona nieobecnością przyjaciela Kat. Każdy kto ją znał wiedział, że ceni przyjaciół ponad wszystko. A, że jest zaborczą perfekcjonistką wyjątkowo źle znosi, gdy coś nie idzie po jej myśli. Zwłaszcza w jakiekolwiek święta. - Dzwonię do tego estupido*. - powiedziała tonem nie znoszącym sprzeciwu ciemnowłosa latynoska i wyciągnęła telefon. Chwilę później zażarcie rzucała hiszpańskimi obelgami w biednego Nathana po drugiej stronie słuchawki. Nie do końca wiem co mu powiedziała, ale pojawił się dosłownie dziesięć minut później, wyglądając jakby przed chwilą spał policzkiem w książkach. Cała nasza trójka, to jest wszyscy za wyjątkiem Kat obrzuciliśmy wysokiego blondyna współczującym spojrzeniem. 

-Nareszcie! Ile można na ciebie czekać? - rzuciła prawie, że obrażonym tonem Kat, po czym zwróciła się do wszystkich. - Musimy ustalić plan działania! - krzyknęła wyraźnie zniecierpliwiona, postukując niespokojnie dłonią w zewnętrzną stronę swojego uda. Popatrzyliśmy po sobie nie rozumiejąc. Alex odezwał się pierwszy.

-Jaki kurwa plan? - zapytał bezpardonowo. A Kat pokręciła z dezaprobatą głową, potrząsając burzą kasztanowych loków.

-Język Alex! Wyrażaj się. - warknęła do blondyna. Ten tylko zaśmiał się i jak zwykle odbił piłeczkę w jej stronę.

-A to po hiszpańsku ''kurwa'' jest ładne, tak? 

-A żebyś wiedział. - odsyknęła, patrząc mu wyzywająco w oczy. Westchnęłam.

-Kat, o co chodzi? Jaki plan? Bo warczenie na siebie to chyba nie to. - wtrąciłam się, nie mając siły na kolejne bezsensowne kłótnie tej dwójki. Spojrzeli na mnie, momentalnie tracąc sobą zainteresowanie. I w tym momencie dotarło do mnie pewnie to co właśnie dotarło do nich. Temat, który przemilczeliśmy.

-Odłóżmy na razie plan compadre**. Jak się czujesz skarbie? Wszystko w porządku? Minęły tylko dwa dni od zamachu... - zaczęła latynoska, ale nie dałam jej dokończyć.

-Wszystko w porządku. Nic mi nie jest. Opowiedz o tym planie.

-Cin, na pewno wszystko git? - nie dał za wygraną Aleks, a w oczach całej czwórki moich przyjaciół zobaczyłam coś, czego szczerze nie znosiłam. Współczucie. Litość dla ofiary. Nie byłam ofiarą. Już nie.

-Słyszałam, że widziałaś jak umierają ludzie, to musiało być straszne. Nie wyobrażam sobie jak się musisz teraz czuć. Gdybyś czegokolwiek potrzebowała pamiętaj, że jesteśmy tu dla ciebie kochana. - dołączyła się do Aleksa Kat i wyciągnęła delikatnie dłoń w kierunku mojego ramienia. Odsunęłam się, odtrącając ten gest. Nie potrzebowałam ich współczucia, ich litości, ich pomocy. Prawda była taka, że zamach kompletnie mnie nie ruszył. Ludzie umierający wokół mnie w tragiczny sposób, byli dla mnie o tyle zaskoczeniem, że tym razem to nie z mojej ręki zginęli. Tym razem to nie była moja wina. I jedyną osobą, której śmierć mogłaby mnie tam poruszyć był Henry. Ale Henry chciał umrzeć. Nie miał po co i dla kogo żyć. Reszta w lepszym lub gorszym stanie przeżyła. Ale ci ludzie nie mieli dla mnie żadnego znaczenia. Tylko, że tej prawdy Kat, Aleks, Martin i Nathan nie znali. I nigdy mieli nie poznać. 

-Wolę o tym nie rozmawiać. Wciąż wydaje się to dla mnie nierealne. - skłamałam, po czym zapytałam z lekkim smutkiem w głosie, tak jakby ten zamach jakkolwiek na mnie wpłynął, tak jakby ruszył mnie widok rannych i umierających tragicznie ludzi, tak jakbym miała w sobie jeszcze człowieczeństwo. - Możemy zmienić temat? Co to za plan?

-Na maskaradę  u Wayne'ów w Gotham City. - odpowiedziała mi zmieszana Kat, a ja zamarłam. Zupełnie zapomniałam o tym koszmarnym wyjeździe. Liczyłam, że może cudem odwołają lot, że ktoś się rozchoruje, że to nie dojdzie do skutku. Ale najwyraźniej trzeba było rozmawiać o umierających tragicznie ludziach. Jasna cholera. Trzepot skrzydeł, czarnych smolistych motyli, paskudne echo jego śmiechu i to obrzydliwe truchło szaleństwa na powrót wygrzebujące się z pełnej gwoździ trumny... Gotham City wracam do korzeni. Uśmieszku...




*estupido - hiszp. - głupek 

**compadre - hiszp. - przyjaciel


Madness always returnTahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon