Rozdział XV

182 19 13
                                    

13 grudnia 2018 roku, Tybet

-Przykro na ciebie patrzeć drogi chłopcze. - odezwał się ze szczerym smutkiem mnich. Błyskawicznie odłożyłem filiżankę herbaty, którą mi zaserwował chwilę wcześniej i której przypatrywałem się całą tę chwilę. Nie wyglądała na zatrutą, ale kto wie czego ten starzec tam dosypał i w co właściwie pogrywa. Spojrzałem na niego chłodno. 

-Amerykańskie magazyny nie podzielają twojego zdania. - odparłem beznamiętnie, z uwagą śledząc każdy ruch mężczyzny siedzącego przede mną. Jego pomarszczona twarz rozciągnęła się w życzliwym uśmiechu. Dlaczego wydawał się taki szczery i niewymuszony?

-Źle mnie zrozumiałeś młodzieńcze. Nie odmawiam ci urody, choć zdaniem moim jest ona najmniejszym z ludzkich zmartwień, lecz dogłębnie smuci mnie twoja nieufność. Przykro mi, iż widzę, że oglądasz się na każdym kroku za siebie i nie potrafisz zobaczyć w ludziach dobra. Wiesz, że jeśli wystarczająco długo będziemy postrzegać drugiego człowieka jako wroga w końcu się nim dla nas stanie?

-Daruj sobie te uduchowione mądrości. Jedyne co odróżnia ludzi od zwierząt to to, że są o wiele bardziej podli i potrafią kłamać. Wybacz, ale nie zamierzam ryzykować otrucia. - rzuciłem ostrzej niż zamierzałem i wylałem herbatę na trawę pod nami. Mnich westchnął i pociągnął łyk herbaty. Jak na złość poczułem, że mnie teraz suszy. Gdzieś w plecaku miałem butelkę wody, ale wyciągnięcie jej teraz byłoby co najmniej idiotyczne. Wolę już umrzeć z pragnienia niż dać temu szalonemu starcowi powód do satysfakcji, albo co gorsza litości. Spojrzałem na kamień pełniący funkcję stołu i lampion oświetlający jedynie skrawek klasztornej ziemi wśród gwiezdnej ciemności, która nas otaczała. Wziąłem głębszy wdech rozkoszując się czystym powietrzem, o którego istnieniu już dawno zapomniałem. Mieszkanie w takiej metropolii jak Gotham wydawało mi się teraz tak nieskończenie głupim pomysłem. Ci wszyscy ludzie, śpieszący się każdy w swoją stronę, jak mrówki, dla których liczy się jedynie przychód i przetrwanie, dla których zagłada często staje się wybawieniem od jałowego żywota. Te śmieci walające się na ulicach, dym unoszący się w powietrzu i nienawiść dryfująca pośród zimnych kropel deszczu. Tutaj na tym spokojnym krańcu świata, te wszystkie starania ojca, te wszystkie oczekiwania, ta presja, te podejrzliwe spojrzenia, te chore wymagania dziadka... To wszystko wydawało się tak błogo odległe. Chciałbym wierzyć, że mieszkańcy tego spokojnego kresu świata mają czyste intencje... Naprawdę chciałbym... Ale dobrzy ludzie wyginęli dawno temu.

-Dobrze więc, jeśli nie masz ochoty na herbatę, to chociaż odpowiedz mi na jedno pytanie. - spokojny głos mnicha wyrwał mnie z rozmyślań. Dopiero teraz zrozumiałem, że wpatruję się w niebo, w gwiazdy, ale widzę jedynie ciemność. Spojrzałem na mężczyznę w pomarańczowym habicie. - Powiem ci to samo, co mówię tym hienom z prasy, nie odpowiadam na żadne pytania. 

-W takim razie nic tu po mnie. - odparł beztrosko starzec i zaczął się zbierać. Zmarszczyłem brwi. Co to jest, jakaś manipulacja?

-Wolisz rozmawiać z moją matką gdy będzie wyżynała twoich braci? - zapytałem tonem pozbawionym emocji. Nie dam się wciągnąć w tą żałosną grę. Wiem jak działają manipulatorzy. Całe moje życie spędziłem wśród najgorszych z nich. Mnich roześmiał się.

-Widzisz młody al-Ghulu, spędziłeś życie oczekując, że wszystko ci się należy, gdy ktoś ci odmawia grozisz mu lub go przekupujesz. Jednak widzisz, dla mnie i moich braci nie ma znaczenia kto i czy w ogóle pozbawi nas życia, jeśli ochronimy informacje przed ludźmi działającymi z niewłaściwych pobudek zaznamy spokoju i odrodzimy się na nowo w tym pięknym świecie. - odpowiedział spokojnie, a ja poczułem jak moje dłonie bez udziału woli zaciskają się w pięści. Co za cholerny fanatyk! 

Madness always returnWhere stories live. Discover now