Rozdział IV

248 23 2
                                    

13 listopada 2018 roku, Damaszek, Syria

      Nienawidzę celników w Syrii. Zawsze zadają idiotyczne pytania, przykładając ci kałasznikowa do skroni. Czy masz przy sobie broń? Nie, wjeżdżam do kraju w stanie wojny z bukietem stokrotek na tylnim siedzeniu. Mam nadzieję, że nie jesteście uczuleni. Dodatkowo ten arabski akcent sprawia, że wszystko co chcesz powiedzieć, brzmi jak żądanie okupu podczas ataku terrorystycznego. Westchnąłem, po raz kolejny, próbując wytłumaczyć, wrzeszczącemu na mnie brodatemu Syryjczykowi, że nie jestem amerykańskim szpiegiem. Jego postawny kumpel, wyglądający na rasowego wroga szczoteczek do zębów i mydła, chwycił mnie za kurtkę, która była warta więcej niż wioska, w której się urodził, i podjął próbę wyrzucenia mnie z mojego motocykla. Chwilę później wrzasnął, używając jakiś staroarabskich przekleństw, gdy bez trudu połamałem mu palce. Powiedzmy sobie szczerze. Łamanie palców uzbrojonemu celnikowi w Syrii nie jest najbłyskotliwszym pomysłem. Zwłaszcza, gdy otacza go piątka kumpli, biorących cię za wroga narodu Allaha. Ale dotykanie wnuka przywódcy Ligii Zabójców bez pozwolenia, też nie jest posunięciem strategicznym dwudziestego pierwszego stulecia. Syryjczyk z kałasznikowem przytkniętym do mojej czaszki nacisnął na spust, dokładnie w tym momencie, w którym chwyciłem za karabin, kierując go w nieznośnie słoneczne niebo. Kula wystrzeliła parę metrów nad ziemię, a strzelec przez ułamek sekundy, próbował zrozumieć co się wydarzyło. Był to idealny czas, na przekręcenie broni w moją stronę i wyszarpnięciu jej z jego brudnych rąk, przy akompaniamencie łamanego palca wskazującego. Nim zdążył jakkolwiek zareagować, walnąłem go kolbą w łeb, a ten przyciągany siłą ciążenia uderzył czaszką w pustynną drogę. Ciężko było ocenić czy jeszcze żyje, czy może ocknie się jako urocza roślinka. 

-Kurwa!- warknął ten z połamanymi palcami, próbując wycelować we mnie swój karabin. Jednak do kwestii dosyć podstawowych należy dodać drobny szczegół, nazywany potocznie wymianą magazynka, gdy ktoś jeden ci zwinął, a niezwykle przydatne w tym zadaniu palce, połamał. Jego kumple już zaczęli zbliżać się z wyraźnym zadowoleniem, jako, że prawie na pewno będą mnie mogli podziurawić i dostać więcej pięknych dziewic w tym swoim wyimaginowanym niebie. - Ty amerykański sukinsynu! - to były ostatnie słowa, nim padł na ziemię, powalony szybkim kopniakiem z półobrotu. W tym samym momencie pozostała na nogach czwórka zaczęła strzelać, obrzucając mnie coraz zmyślniejszymi inwektywami. Padłem na ziemię, zaraz obok dwóch celników i przeładowałem karabin, należący do leżącego twarzą w pięćdziesięcioparostopniowym asfalcie islamisty. Nie żeby jego twarz mogła wyglądać po tym jakoś specjalnie gorzej niż wcześniej. Podniosłem się na ułamek sekundy i zestrzeliłem najbliższego celnika wrzeszczącego coś o Allahu. Grad pocisków podziurawił mój motocykl. Zazgrzytałem zębami. Pieprzona Syria. 

-Pokaż się amerykański psie! - wywrzeszczał któryś z tych prymitywów, niszczących właśnie pół miliona dolarów. Moje cholerne pół miliona dolarów... Miałem nieodpartą ochotę po prostu rzucić się na nich, ale doskonale wiedziałem co powiedziałby dziadek o takim zachowaniu. Żałosna amatorszczyzna. Prawdziwy zabójca potrafi czekać. Prawdziwy zabójca nie ulega emocjom. Prawdziwy zabójca ich nie doświadcza. Wziąłem głęboki wdech i przeliczyłem w myślach ilość oddanych przez nich strzałów. Dokładnie w momencie gdy byli jakieś niecałe pół metra ode mnie, rozległ się staroarabski, a ja wstałem i oddałem trzy perfekcyjne strzały. Upadli na ziemię wrzeszcząc coś o zemście i przekleństwach jakie ześle na mnie ich bóg. Rzuciłem im tylko jedno zdegustowane spojrzenie, odsuwając kopniakiem ich broń.

-Wasz bóg musi być wyjątkowym idiotą skoro inwestuje w tak żałosnych wyznawców. - odparłem z szyderstwem, perfekcyjnym arabskim. Po czym dodałem już po angielsku. - Nie zabiłem ich. - powiedziałem pakując moje uszkodzone pół miliona dolarów na terenówkę celników. Przysięga ojcu wciąż była kwestią honoru. Dziadek zawsze powtarzał, że człowiek bez honoru jest gorszy niż nieboszczyk. Odpalając silnik, wyjątkowo zjechanego samochodu na środku pustyni, spojrzałem na krótkofalówki leżące obok mnie. Jedyny kontakt ze światem, z pomocą z czymkolwiek, i szepnąłem w nicość. - Słońce zrobi to za mnie. 

Madness always returnTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang