Rozdział XXVII

81 12 5
                                    

30 grudnia 2019 roku, Starling City

   Influenza J11.8*... Nazwa, której użyłam zbyt często w zbyt krótkim czasie. Ale czy mogłabym ryzykować powrót do Gotham? I to prosto w objęcia charytatywnego balu Wayne'ów? Miejsca, w którym stężenie osób znających i nienawidzących Lucy Quinn sięgało jakiś dziewięćdziesięciu procent? Przecież oni nie nabraliby się na sztuczną opaleniznę, farbowane włosy i soczewki kontaktowe... Widzieli mnie z bliska, znali mój głos i wystarczyło jedno ich słowo by cała misternie zapleciona pajęczyna moich kłamstw rozpłynęła się na wietrze niczym pożółkłe liście na jesień. Nie mogłam na to pozwolić. Nikt nie mógł nigdy dowiedzieć się kim byłam, w przeciwnym razie straciłabym wszystko w jednej chwili i resztę swoich dni spędziła w kaftanie bezpieczeństwa, wpatrując się tępym wzrokiem w jego zakrwawioną biel. Dlatego Influenza J11.8. Wystarczająco przekonująca, za mało groźna i do odchorowania w domowym zaciszu bez udziału szpitalnych więzów. A łacińska nazwa wystarczyła by Kat nie zbliżyła się do mnie na tyle blisko by faktycznie zweryfikować moją chorobę. Najlepsze jest coś zakaźnego, na tyle lekkiego by nie było potrzeby hospitalizacji i na tyle zaraźliwego by Ci, których okłamujesz zbytnio bali się o swoje zdrowie by Cię zdemaskować. Influenza była idealna. Zwłaszcza zważywszy, że od czasu świąt i mojego nagłego wyznania Kat nie dawała mi spokoju, co chwila pytając czy jestem w fanklubie Damiana Wayne'a czy może sama go założyłam i jak ja się zachowam, gdy pojawi się na balu w Gotham... Oczywiście nie omieszkała powiedzieć wszystkim chłopakom, że jestem zakochaną bez pamięci wielką fanką Damiana. Docinki Alexa pod moim adresem zdążyły mnie już zmęczyć, a dziwna zamyślona mina Martina i zdawkowe odpowiedzi pokroju jego brata doprowadzały mnie do szału. Nathan natomiast jedynie zaczął bajdurzyć o kartach układających się w śmierć. Dzięki, tyle to i ja sama mogłam sobie wywróżyć. Tak właśnie z psychotycznej seryjnej morderczyni stałam się psychofanką. Bo nikt przecież się nawet nie domyślał, że znam go osobiście, a nie z okładek Vogue'a. Ciekawe czy faktycznie pojawi się na balu... Ciekawe co robił przez cały rok... Ciekawe jak bardzo mnie nienawidzi...

-Lucy, Caterine znowu dzwoniła zapytać czy wyzdrowiałaś... - przerwała mój niewesoły ciąg rozmyślań Harleen wchodząc do salonu, w którym zwisałam z kanapy głową do góry nogami, a pode mną piętrzyła się moja prywatna kupka wstydu - cała prenumerata Teen Vougue'a. Miałam ją wrzucić do kominka, ale zimne szmaragdowe oczy Damiana spoglądały na mnie z okładki ostatniego numeru z taką dozą nienawiści, że cała ich sterta wypadła mi w połowie drogi do kominka z rąk i teraz zaścielała podłogę pod kanapą. Blondynka spojrzała na mnie z pytaniem rysującym się na jej bladej twarzy. Ostatnie na co miałam ochotę to jej na nie odpowiadać. - O co właściwie chodzi z tą łacińską nazwą grypy? Przecież nic Ci nie dolega prócz jakiejś dziwnej nastoletniej fazy na kolorowe magazyny. - dodała, obrzucając z wyraźnym niesmakiem moją moją stertę wstydu. Westchnęłam.

-Grypa brzmi za mało groźnie dla Kat. Łacińskie nazwy ją przerażają. - odparłam zdawkowo. Harleen jednak nie zamierzała odpuszczać.

-Ale dlaczego udajesz grypę przed przyjaciółmi? Myślałam, że będziesz z nimi spędzać Sylwestra. 

-Nie. Nie będę. - odpowiedziałam nie ruszając się z kanapy. Do góry nogami mina Harleen wyglądała prawie jak życzliwy uśmiech. 

-Dlaczego nie? - zapytała, a ja momentalnie wstałam. Zakręciło mi się lekko w głowie, a z twarzy Harleen zniknął życzliwy uśmiech, obracając się w niepokojące zmartwienie. 

-Bo jest w Gotham City. Na balu charytatywnym Wayne'ów. - odparłam, patrząc jej w oczy. Jej wyraz twarzy zmienił się momentalnie. Chwila strachu by zmienić się w maskę obojętności i mocno zaciśnięte usta.

Madness always returnTempat cerita menjadi hidup. Temukan sekarang