Rozdział XIII

151 14 3
                                    

13 grudnia 2018 roku, Tybet

   Noc zawsze wydawała mi się prawdziwsza niż dzień. To właśnie w czasie jej trwania ludzie ukazują swoją naturę. Zamknięci w swoich czterech ścianach, zdejmują z twarzy maski i przez parę godzin pozwalają by ich mroczna jaźń wypłynęła na powierzchnię. Nie dziwne więc, że najwięcej morderstw, gwałtów i brutalnych napaści ma miejsce właśnie gdy nawet słońce opuszcza ludzi i ich świat. W ciemnościach łatwiej o chore myśli. W ciemnościach łatwiej zamordować. W ciemnościach łatwiej stracić człowieczeństwo. Dlatego ludzie śpią w nocy, by uciszyć tą uciążliwą bestię w nich samych. Tak jest bezpiecznie. Ale dla niektórych noc jest jak jabłko w Edenie. Niektórzy nie potrafią oprzeć się fascynacji ciemnością i mimo głęboko zakorzenionego w nich strachu przed nocą, przed zimnym podmuchem wiatru, przed cieniem rzucanym przez przepalone uliczne latarnie, wychodzą... Idą prosto w objęcia mroku. Gdy tylko znika w nich strach, pojawia się bezsprzeczny zachwyt. Zachwyt pięknem ciemności. W końcu to dopiero światło dnia odkrywa ślady krwi, martwe ciała i ostre przedmioty. Idą więc i odkrywają, że nie było czego się bać, że strach jedynie ich ograniczał, więc idą dalej i zaczynają rozumieć, że w nocy panują inne zasady, że mogą zrobić to czego w dzień się bali... I tak krok po kroku, zachwyt po zachwycie, odkrywają, że tak naprawdę nic nie jest zabronione, że tak naprawdę jedynymi prawami jakie rządzą światem są prawa bezdusznej natury, i że trzeba być bestią by w nim przetrwać. Jednak w świetle dnia bestie pali się na stosach i ściga po kres świata. Dlatego ludzie nocy rozumieją szybciej lub wolniej, że jeśli pozwolą przejąć nad sobą kontrolę tej mrocznej, bezdusznej kreaturze wewnątrz ich samych muszą być wystarczająco sprytni by nie dać się zdemaskować. Spojrzałem na krajobraz ciszy, który rozciągał się przed moimi oczami. Wysokie szczyty gór majaczyły w oddali, a maleńkie płatki pierwszego śniegu unosiły się w powietrzu, przywodząc na myśl popiół. Słońce już zaszło, a tlący się wciąż jeszcze delikatny półmrok sprawiał, że zacząłem się zastanawiać dlaczego tyle ludzi zmienia się ostatnio w tak bezduszne kreatury, dlaczego światem rządzą właśnie one. W końcu czy prowadzi to do czegokolwiek prócz wojen i cierpienia? Świat gnije, ale czy Lucy miała rację mówiąc, że nie ma już dla niego ratunku? Czy całe moje dziedzictwo nie ma najmniejszego sensu w obliczu nieuniknionej zagłady?

-Namaste młody człowieku. - wyrwał mnie z ponurych rozmyślań głos mnicha. Miał  na oko koło siedemdziesiątki, szczupły w ciemnopomarańczowym habicie, uśmiechał się pogodnie, obarczony dwoma wiadrami wody. Cholera, jakim cudem go nie zauważyłem? Dziadek skazałby mnie za tak żałosne niedopatrzenie na tydzień bez kolacji. 

-Namaste. - odpowiedziałem, nie bardzo wiedząc jak się zachować. Wprawdzie, wiedziałem, że w okolicy jest klasztor buddystów, ale nie sądziłem, że spotkam któregoś z nich o tej porze. 

-Czy to nie wspaniałe? - zapytał mężczyzna. Zmrużyłem oczy. O czym on mówił?

-Co takiego? - zapytałem nie rozumiejąc. Mężczyzna uśmiechnął się pobłażliwie, a jego oczy rozciągnęły się wraz z nim. Wskazał na coś za mną. Odwróciłem się, ale niczego tam nie było. Staruszek roześmiał się.

-Życie młodzieńcze, mówię o życiu.

-Co w nim wspaniałego? - zapytałem z goryczą, a przed oczami jak na zawołanie stanęła mi masakra w The Browery... Wszędzie walały się głowy dzieci...

-Możliwość jego przeżycia, cieszenia się i smucenia każdym kolejnym dniem. Świat jest piękny chłopcze, trzeba tylko to piękno w nim odnaleźć. - odparł mnich, a ja prychnąłem z niesmakiem. Pomyśleć, że teraz za takie slogany bogate szczury z korpo płacą pięćdziesiąt kawałków i udają uduchowionych. 

Madness always returnWhere stories live. Discover now