Rozdział XXVI

74 8 0
                                    

13 grudnia 2018 roku, Tybet

   Serce nieznośnie tłukło się o moje żebra, a zimne krople potu zaczęły spływać mi po karku. Każdy pojedynczy nerw w moim ciele zdawał się krzyczeć. Nigdy tak naprawdę się nie bałem, albo bałem się całe życie. Każdy czegoś ode mnie oczekiwał, każdy czegoś chciał, dla każdego byłem niewystarczający. Mój ojciec ze swoją idiotyczną wizją ratowania świata i dziadek z tą chorą obsesją na punkcie idealnego męskiego potomka. Nienawidził babci, której nigdy nie poznałem i którą wygnał na śmierć, bo nie była mu w stanie powić syna. Ponieważ jedyne co mu dała to dwie córki... Córki, które nieważne jak ciężko trenowały, nieważne jak utalentowane były, miały jedno zadanie, jeden trywialny cel życia i powód, dla którego je zachowały - urodzić męskiego dziedzica. Jak w średniowieczu. Dziedzica krwi, nieśmiertelności i całego tego skrzętnie zapakowanego w foliowy worek z napisem utrzymanie pokoju na świecie okrucieństwa. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że ten foliowy worek, który dziadek tak strasznie i obsesyjnie pragnął chronić to nic innego jak zwykły smoliście czarny worek na zwłoki. A właściwie na setki, tysiące zwłok, wszystkie one będące jedynie środkiem do zdobycia  absolutnej władzy i kontroli, która to była jedyną rzeczą jaką Ra's al'Ghul naprawdę kochał. I nieważne jak wiele razy wmawiał mi, że zawodzę człowieka, który mnie kocha ponad życie, byłem dla niego jedynie naczyniem, obiektem, który mógł wykorzystać, dla mojej matki natomiast byłem konkurentem i wrogiem w walce o to czego zawsze pragnęła, a czego szowinistyczny Ra's nigdy by jej nie dał.  Prawda była taka, że ani on ani moja matka nigdy nic nie czuli, byli jedynie zimnymi, pustymi skorupami, podszywającymi się pod ludzi. I może ja też taki byłem, może na tym właśnie polega bycie zabójcą doskonałym... Może dla ludzi takich jak my nie istniało życie niesplamione krwią i miłość nie zakrawająca na mordercze szaleństwo? Może tak właśnie powinno być? Może to jest właśnie ten moment, w którym w końcu nie rozczarowuję? Moment, w którym w końcu jestem dla kogoś wystarczająco dobry? 

-Dla mnie jesteś. - wyrwał mnie z transu głos za mną, do wtóru ze starym al'Ghulem obróciłem głowę w stronę, z którego dobiegał. W złotym piasku na tle purpury nieba i zachodzącego słońca stała ona. Piękna i dziwnie delikatna wśród szumu fal. Znów czytała w moich myślach. Tym razem jednak nie irytowało mnie to, wręcz przeciwnie było to osobliwie kojące. - Dla mnie nie musisz być nikim innym, nie chcę żebyś się zmieniał, pragnę Cię dokładnie takiego jakim jesteś i choćbyś zabił i choćbyś nie zabił, zawsze będę. 

-Naprawdę?- usłyszałem ciche pytanie, zadane prawie szeptem, jakby z pewną dozą nieznanej wcześniej nieśmiałości i dopiero po chwili zrozumiałem, że to był mój głos i to ja zadałem to pytanie. Cholera... Kiedy zrobiłem się taki ckliwy? Spojrzałem jednak w te błękitne oczy, pełne bólu, smutku i głęboko skrywanego mrocznego obłędu i nie potrafiłem powstrzymać się od utonięcia w tej zawieszonej w powietrzu chwili spokojnej melancholii. Niestety przerwał ją obrzydliwy rechot Ra's al Ghula. Był niczym brutalny kopniak o trzeciej nad ranem rozpoczynający większość moich dni w Nanga Parbat. 

-Jakie to urocze, niczym opera mydlana dla żałosnych pariasów egzystencji, których wyżynami jest praca dla innych za marne grosze. Może też tego chcesz Damianie? Domu na cuchnących niespełnionymi marzeniami pracoholików przedmieściach? Pracy od ósmej do szesnastej? Ślubu z miłostką z liceum? - drwił starzec, a jego słowa były wypowiadane tak ostrym tonem, że zdawały się ciąć powierzchnię rzeczywistości. Spojrzałem na niego z obrzydzeniem.

-Może powinienem być taki jak Ty, co?! Jedyne co w życiu robić to zabijać każdego kto mi  zagraża jak wystraszone zwierzę i oceniać wszystkich tylko nie siebie samego, bo to by bolało za bardzo, co?! - odwarknąłem, po czym zbliżyłem się do niego na odległość mniejszą niż parę centymetrów i wyzywająco spojrzałem mu w te stare oczy obrzydliwego hipokryty, po czym kontynuowałem tonem równie zimnym co jego serce. - Bolałoby to gdybyś faktycznie był zdolny do czegokolwiek innego poza ślepym mordem uzasadnianym kłamstwem i własną obłudą. Ciekawi mnie czy jesteś tego w ogóle świadom... dziadku... Czy może posunąłeś się w swych kłamstwach tak daleko, że sam widzisz w sobie tylko maskę, którą sobie utkałeś za ich pomocą? I naprawdę dziwi mnie, że tak obsesyjnie pragnąłeś mężczyzny w swoim rodzie, skoro moja matka byłaby idealną następczynią twojego małego królestwa mordu i malwersacji. Podła, lodowata zabójczyni swojego tatusia... bo nie wiem czy wiesz, ale pewnie nie, skoro ta tutaj twoja malutka iskierka świadomości została mi zaszczepiona nim umarłeś, ale to właśnie ona, córka, która miała być synem, jedyna, która przy tobie została, jedyna, która spełniła wszystkie twoje oczekiwania... zamordowała Cię we śnie i przejęła twoją małą Ligę. Ach...doprawdy jesteście siebie warci.

-Cóż to za brednie wypowiadasz?! I to mnie nazywasz kłamcą?! - wybuchł Ra's al Ghul jednocześnie cofając się dalej w mroczną otchłań mojej świadomości, którą pokrywał popiół i martwa ziemia, a krew sączyła się z niej niczym ze świeżo otwartej rany. Dante lepiej by tego nie zobrazował niż moja pokaleczona podświadomość. 

-Widzę, że w takim razie twoja biedna wątła iskierka świadomości nie ma dostępu do moich wspomnień? - zadrwiłem, a Ra's mocniej zacisnął dłoń na swojej katanie. Uniosłem wyżej prawy kącik ust w podłym uśmieszku, nigdy nie widziałem go równie wściekłego i to napawało mnie jakimś rodzajem zimnej satysfakcji. Może nie potrafił współczuć czy kochać, ale był równie podatny na emocje co inni, nie był w niczym lepszy niż zwykły szary człowiek z pewnym odchyłem socjopatii, miał tylko może trochę więcej dumy...dumy, która go zgubiła.

-Nawet jeśli to co mówisz jest prawdą, to mogę tylko powiedzieć, że zawiodłem się, że to nie byłeś Ty. Najwyraźniej od początku byłeś tylko marną porażką. - odparł zimno wysoki mężczyzna, piorunując mnie lodowatym spojrzeniem, po czym wysyczał mi do ucha z uśmiechem na ustach, który był równie upiorny co widok truchła unoszącego się z płytkiego grobu. - Ciekawi mnie jednak jak zamierzasz wskrzesić swojego małego ukochanego klauna bez Źródła. 

-Zmienię mój pierwotny plan. - odpowiedziałem tonem wyprutym z jakichkolwiek emocji po przedłużającej się chwili milczenia. Być może faktycznie dotknęła mnie jego uwaga, być może zamarłem na parę sekund utkanych z ironicznej wieczności, być może... tyle, że wiedziałem o tym od samego początku. Wiedziałem co zrobię i wiedziałem, że mój bezlitosny dziadek nigdy nie pozwoli mi dotrzeć do Źródła w tym celu, w jakim go szukałem. Zawsze wiedziałem po co mi ono. Cel zawsze był jeden, nawet jeśli sam sobie nie wierzyłem, nawet jeśli tak naprawdę nie znałem mojej podświadomości, to gdzieś tam głęboko... zawsze wiedziałem. - I będę zmuszony przejść do tego mniej pacyfistycznego. - dodałem, wbijając moje pierwsze tanto prosto w serce tego bestialskiego tyrana, dla którego nikt nigdy nie był wystarczający. O dziwo nareszcie byłem w stanie przywołać tutaj broń i nieprzypadkowo było to właśnie to ostrze. To było moje pierwsze. A mój wybór momentalnie wyszydzono. Nigdy nie skrzywdzisz nikogo japońskim nożykiem, którym nie umiesz się posługiwać Damianie, nie rób z siebie większego pośmiewiska nim to, którym obecnie jesteś i weź katanę... Ra's złapał mnie za ramiona, osuwając się na zimną powierzchnię krwawiącego krateru i popatrzył na mnie z przerażeniem w oczach. Pierwszy i ostatni raz zobaczyłem jego strach i poczułem tę samą potęgę, którą on zawsze nade mną górował. Uśmiechnąłem się równie drapieżnie co on wcześniej. - Teraz już chyba nie jestem tylko marną porażką, co dziadku? Cieszę się, że wreszcie możesz być ze mnie dumny. - powiedziałem lodowato, patrząc z dziwnym wytchnieniem jak światło w jego dawno martwych oczach gaśnie, a ja w końcu jestem wolny. W tym momencie obróciłem się w stronę plaży, morskich fal i jej...ale słońce dotknęło linii horyzontu, a ona tak jak i wszystko pozostałe rozpłynęła się w nicość. Krzyknąłem rozpaczliwie, pragnąc to powstrzymać, dobiec do niej i choć na krótką, infinitezymalną chwilę zatrzymać ją przy sobie i trwać w tej chwili w nieskończoność. Ale nie było mi to dane... zamiast tego wściekły i zrozpaczony spojrzałem na uśmiechniętą twarz mnicha, którego uduszę.


Madness always returnWhere stories live. Discover now