Rozdział V | Po prostu się nie martw

252 27 21
                                    

maj

Trening przebiegał jak zawsze. Dużo wysiłku, przemian i najważniejsza - walka wręcz, którą należało udoskonalać w razie gdyby stado potrzebowało pomocy o większej sile. Niebezpieczeństwo mogło czyhać za każdym rogiem. Dzisiaj odpuszczono sobie jedynie celność z łuku bądź kuszy, ostatnio ciężko nad tym pracowali, więc jeden raz to żadna strata. Nie było konieczności ich zamęczać. Zwiadowcy Warsów wystarczająco dużo polowali i na własną rękę urządzali sobie zawody, by być w stanie rozwijać swoje umiejętności strzeleckie indywidualnie.

Po skończeniu, Pivier od razu został zauważony przez swojego Alfę. To zasługa zapachu i ich więzi. Łatwo mogli wyczuwać swoją własną obecność z niedalekiej odległości. Czekał na niego w oddali, obserwując, jak ćwiczył i zarazem mógł przynieść mu jedzenie. Nadchodziła pora obiadu.

Alfa podszedł do niego, gdy reszta zwiadowców ruszyła w kierunku stada. Kiedy ostatni zniknął pośród drzew, nie mogąc go dłużej wyłapać wzrokiem, przyszpilił Piviera do kory, a kosz, z którym chłopak przyszedł, upadł na ziemię. Omega został zaatakowany żarliwie. Ich usta się ze sobą zderzyły, brakowało mu powietrza, a język jego Alfy wsuwał się głębiej, potęgując uczucie, jakie rosło w podbrzuszu Piviera.

Szatyn czuł miękkość w swoich nogach, a potem mocne dłonie mężczyzny na biodrach, które z łatwością obróciły go twarzą w stronę drzewa. Bez hamulców zsunął z niego dolną cześć ubrań. Przycisnął go mocniej, rozsunął nogi i zaczął obcałowywać znak, powodując utracenie świadomej kontroli swojego podniecenia u Piviera.

Z ust Omegi wyrywały się jęknięcia, przerywane co kilka sekund zaprzeczeniami. Próbował go powstrzymać, wyrwać się z jego rąk, ale robił to mało skutecznie. W głębi siebie słuchał wilka, który chciał się podporządkować mężczyźnie. Dlatego pozwolił mu. Z pojedynczymi łzami przyjął go, powstrzymując swój głos przed głośnym krzykiem, gdy w niego wszedł.

Las w niewielkiej odległości od terenu treningowego został spowity dźwiękiem uderzających o siebie ciał. Ledwo można było usłyszeć stłumione jęki Piviera, a prawie w ogóle słowa, jakie szeptał do niego jego Alfa.

Mieli widownię. Tylko o tym nie wiedzieli. Dobrze się ukryła pośród korony drzew i mało specjalnie, by być świadkami tej sceny. Cel skupiał się tylko na obserwacji treningu i prywatnej konwersacji później. Jak widać, plany uległy zmianom.

— Okaz najpiękniejszej, najszczerszej miłości — sarkazm wręcz wylewał się strumieniami. Dziewczyna wybuchnęła śmiechem, starając się, by nie brzmiało to zbyt głośno i nie zwróciło na nich uwagi.

Nie było potrzeby się tłumaczyć i wpadać w kłopoty tylko dlatego, że para nie potrafi trzymać swojej żądzy na wodzy. Głównie chodziło jednak o Alfę i jego brak kontroli.

— Nie powinniśmy czegoś zrobić? — prychnęła, poprawiając się na gałęzi, by się z niej nie zsunąć.

— Ciekawe co... To był jego wybór. To nie nasza sprawa.

— Jesteś jego kuzynem — wymierzyła palec w Tommy'iego.

— A ty kuzynką — zaśmiał się.

Czarnowłosa pokręciła dynamicznie głową, zaprzeczając słowom szatyna.

— Ty jesteś z pierwszej linii, ja z dalszej rodziny — uśmiechnęła się szeroko, co skutkowało przewróceniem oczami u starszego.

— Ah... No tak, większa odpowiedzialność na mnie ciąży.

Znów zaczęli się śmiać. Indie lubiła spędzać czas z Tommym. Miał w sobie tę pogodność i rozumiał całkowicie sytuację. Mogła się przed nim otworzyć. Powiedzieć prawdę z cierpkim głosem, bądź prześmiewczo. On zawsze wiedział, w czym tkwił problem. Jednak tak samo jak w tym przypadku, nic nie mógł zdziałać. Miał tylko wiedzę, ale to wciąż coś.

Kraina Naszej Krwi | BOOK 3Where stories live. Discover now