Rozdział pierwszy

72 13 7
                                    

– Jak śmiałeś?

Saranel nigdy wcześniej nie podniosła głosu na ojca. Dlatego to pytanie zawisło między nimi w wibrującej ciszy.

– Śmiałem – odparł po chwili mężczyzna, głaszcząc się beznamiętnie po wypielęgnowanej brodzie, natartej ciężkimi wonnościami. Ich zapach wypełniał cały gabinet, w którym siedzieli.

– Jakim prawem?

Znów zapanowała cisza, przerywana tylko szelestem porzuconych rok temu kartek, poruszanych przez pierwszy od dawna powiew świeżego powietrza w gabinecie ojca. Kiedy wybierał się w handlowe rejsy, zamykał go na klucz, nie pozwalając tam wchodzić nawet starej służącej Irmili, która mogłaby pościerać kurz i wytrzeć podłogi. Nie, on musiał trzymać swoje tajemnice w ukryciu, a po każdym powrocie urządzać wielkie porządki, jeśli oczywiście miał akurat na to ochotę.

Saranel wiedziała, że tym razem urządzi sprzątanie. Ostanie sprzątanie. Wczoraj bowiem oświadczył, że zabiera ją do siebie, do Rhaesahnu.

– Cóż, córeczko – zaczął teraz ostrożnie – Trudno mi to wytłumaczyć komuś, kto nie zna się na handlu...

– Nie musisz mi nic tłumaczyć. Zrobiłeś to dla pieniędzy, tak?! Dla możliwości handlowania farbą z kory lassari i muszlami lahtów, podlizałeś się najgorszemu...

Ojciec uniósł ostrzegawczo rękę. Dziewczyna, cała czerwona na twarzy, umilkła. Ktoś ze świty Aresów mógł w końcu przechodzić korytarzem lub przechadzać się po dziedzińcu. Niebezpiecznie było obrażać samego cesarza Varaha.

– Kiedyś to zrozumiesz, dziecko. Nie wszystko jest tym, na co wygląda, a świat nie jest czarno-biały, choć chciałabyś go tak widzieć.

W odpowiedzi otrzymał tylko gniewne prychnięcie. Córka dobrze wiedziała, kiedy ludzie jego pokroju używają tych słów. Wtedy, gdy ubrudzą się tak, że widać to nawet na lekkiej szarości świata.

Postukała palcami w blat biurka, przy którym siedzieli. Jej krótko przycięte paznokcie opalizująco odbijały światło, wpadające przez okno. U Ludu Wysp były one niebieskawe, o perłowym połysku. Zauważyła, że ojciec w swoje musiał wcierać popiół z sokiem owoców lassari albo inną miksturę, która uczyniła je matowo-szarymi. Takie same mieli wszyscy członkowie delegacji, która z nim przybyła. Widocznie chcieli dopasować się do swoich władców.

Przybyli podzielili się na dwie grupy. Jedna zatrzymała się w willi, udostępnionej im przez pana miasta, druga w domu Saranel. Pierwsi, widocznie znaczniejsi pozycją, mieli jutro rozmawiać z włodarzem. Wczoraj zaprosili całą resztę na wieczerzę, w której dziewczyna też musiała brać udział. Cały wieczór mogła ich obserwować. Odnalazła tam twarze ludzi z całego znanego jej świata, ale, co przyjęła z wielką ulgą, ani jednego Ares'arahi.

Tak tamci mówili o władcach Rhaesahnu. Tylko oni właściwie rościli sobie prawo do miana Aresów. Chętnie natomiast wysługiwali się cudzoziemcami w mniej znaczących misjach. Z tego, co usłyszała, w ich portowych miastach było tak wielu przybyszy, że można było jednego dnia usłyszeć wszystkie języki Białego Archipelagu i kontynentu.

Ares'arahi byli jednak nie do pomylenia w tłumie. Widziała malowidła, na których zostali przedstawieni. Czarne lub granatowe włosy, skóra koloru popiołu, ciemnoszare paznokcie, długie szaty... a najdziwniejsze były ich oczy. Wolałaby nigdy nie spojrzeć w te połyskliwe tafle o nienaturalnych barwach. Niedługo będzie musiała...

Na myśl o nieuchronnym spotkaniu przeszedł ją dreszcz. Ojciec zawsze osiągał to, czego chciał. Nigdy nie zdołała mu się przeciwstawić.

– Zamiast zadawać mi bezsensowne pytania, zacznij się pakować. Już znalazłem kupca na naszą posiadłość. Nie będzie czekał w nieskończoność.

Błędne ognieWhere stories live. Discover now