Rozdział jedenasty

18 3 4
                                    

– Przyprowadzamy dwie poddane Najmożniejszego Cesarza, mające z jego woli dołączyć do świty możnej księżniczki Ahmari!

Głośne słowa strażnika niosły się dookoła. Stojąca na schodach pałacu Saranel miała wrażenie, że słyszy je całe miasto. Chyba o to właśnie chodziło. O to, by pokazać, jak poddani niezwłocznie przybywają na każde skinienie Varaha. Inaczej nie wprowadzano by dwóch nic nie znaczących dziewczyn głównym wejściem.

– Niech wejdą – odparł ubrany w pyszne, fioletowe szaty odźwierny – Mistrzyni dworu już na nie oczekuje.

Wielkie wrota z ciemnego drewna strzegły wejścia do cesarskiej siedziby. Ukazano na nich walkę Aresów z mieszkańcami południa. Walkę, która dla tych drugich zakończyła się tragicznie.

Mężczyzna skinął na jednego ze strażników, który podszedł i wraz z drugim towarzyszem pchnął ciężkie drzwi. Otwarły się przy wtórze lekkiego skrzypienia drewna oraz zawiasów, ukazując mroczne jak paszcza morskiego potwora wnętrze pałacu. Saranel niechętnie dała się poprowadzić do środka, między mury, grubsze niż najstarsze znane jej drzewa i niewyobrażalnie wysokie.

Wieczorny, chłodny wiatr zastąpiły setki woni, zastygłe w mdłym bezruchu we wnętrzu kamiennej budowli. Kwiaty i przyprawy, kurz i wosk, dym, jedzenie i perfumy dodawały swoje nuty do mieszanki, unoszącej się w wysokim, ale wciąż nie dość przestronnym, by ją rozproszyć, korytarzu. Ściany były nagie, surowe, tak jak kamienna posadzka. Tyle Saranel mogła dostrzec, nie podnosząc głowy zbyt wysoko. Mijały ją dziesiątki śpieszących przed siebie ludzi, ubranych nie skromniej niż odźwierny, którzy poświęcali dziewczętom zaledwie krótkie, beznamiętne spojrzenie.

Orszak skręcił w boczną aleję. Sufit gwałtownie się obniżył, wokół pociemniało, a Saranel odważyła się wreszcie podnieść wzrok, czując, że nikt jej teraz nie zauważy. Trudno jednak było dostrzec cokolwiek, poza monumentalną surowością kamiennych bloków, pomarańczowym blaskiem światła, wpadającego przez niewielkie okna i głowami strażników. Kilku odłączyło się niezauważenie, zapewne zaraz po wejściu do środka. Dyskretnie spojrzała przez ramię. Za nią i Nune szedł tylko jeden, przed Avi dwóch. W zupełności wystarczyło to tutaj, skąd nie było szans na ucieczkę.

Chyba – powtarzała w myślach – Chyba...

Skręcili w kolejny korytarz, tym razem jaśniejszy, tonący w zmierzchu, z większymi oknami, pełen małych stolików, na których ustawiono biało-różowe bukiety pachnących kwiatów. Saranel trzymała się od nich jak najdalej, by już pierwszego dnia nie przylgnęła do niej opinia niezdary, która stłukła jeden z drogocennych wazonów. Zauważyła też delikatne freski, wypełniające przestrzenie między okiennymi wnękami plątaniną liści i pąków. Przerywały w niewytłumaczalny sposób kamienną monotonię.

– Saranel, nie gap się!

Szept Avishari przywołał dziewczynę do porządku. Spuściła wzrok i nie podniosła go ani gdy przechodziły przez szerokie, nudzące popielatą szarością kamienia schody, ani gdy straż wpuściła je do pomieszczenia, pachnącego perfumami. Dziewczyna usłyszała ciche kroki. Zobaczyła rąbek czarnej sukni, długiej do ziemi.

Podnieść głowę czy czekać na rozkaz? To Ares'arahi?

Rozległ się przyjemny głos, o ile ktokolwiek, przemawiający w języku Aresów mógł brzmieć przyjemnie. Nie zrozumiała praktycznie niczego, ale Nune przyszła jej z pomocą.

– Pani Meri prosi, żebyście podniosły głowy – oznajmiła. Saranel uniosła spojrzenie na wysoką kobietę o karmelowej cerze. Czarne, proste włosy posłusznie opływały złotą przepaskę, utrzymującą je w ładzie. Suknię, jak już zauważyła, miała też zupełnie czarną, jednak nie tak odważną, jak można się było spodziewać. Przy wystrojonych w dziesiątki ozdób kupcach wydawała się raczej skromna i elegancka. Odetchnęła dyskretnie z ulgą. Meri znów zaczęła mówić, a Nune szybko tłumaczyła jej słowa.

Błędne ognieWhere stories live. Discover now