Rozdział dwunasty

17 2 3
                                    

Dym unosił się znad lśniącej misy, pełnej węgli, rozsiewając wokół woń południowych pachnideł. Zza okna sączyła się z lekkim wiatrem woń deszczu i kwiatów. Lekki szum spadających kropel zagłuszał nieco słowa Iles, która czytała miękkim głosem wiersz w twardej mowie Rhaesahnu. Sai przygrywała jej na nern, potrącając cienkie struny, rozmieszczone wokół rzeźbionego gryfu. Ich końce spływały na dno instrumentu, wyglądające jak szeroka misa.

Saranel zabrała ze stołu misę z owocami i uklęknęła przed Ahmari, która siedziała na rzeźbionym krześle. Nie patrzyła jej w oczy. Widziała tylko wzorzysty dywan, własną, czarną suknię, jasnoszare fale szat księżniczki i dłoń w kolorze popiołu, sięgającą po dojrzały arsaliv.

– Możesz przynieść jeszcze nieco kermee? – spytała. Saranel zrozumiała ją bez tłumaczenia Nune.

– Tak, pani.

Wstała, odłożyła misę na stół z ciemnego drewna, ogarnęła wzrokiem siedzące na sofach i szerokich poduszkach pozostałe dwórki, a potem wyszła z komnat księżniczki.

To był drugi dzień jej służby. Wcześniej się bała. Myślała, że będzie musiała od rana do wieczora balansować wśród intrygantów dworu, strzec się każdego spojrzenia i budować ochronne mury. Tymczasem wszystko wskazywało na to, że resztę czasu służby na dworze spędzi tak, jak te dwa dni – słuchając wierszy, odbierając suknie od praczek, sprzątając, komponując bukiety i chodząc do kuchni po dworskie rarytasy. Nie była to zła perspektywa, szczególnie dobra też nie.

Znała już drogę do kuchni. Szybko pokonała kręte korytarze i znalazła się w ciepłym, pachnącym przyprawami wnętrzu. Zobaczyła tam niskiego, ogorzałego mężczyznę, wycierającego wysłużoną ścierką naczynia z brązu. Nie mogła dalej zapamiętać jego imienia. Po prostu podeszła i spytała:

– Przepraszam, można prosić o koszyk kermee dla najmożniejszej Ahmari?

– A może jakieś powitanie? – zapytał z uśmiechem.

– Przepraszam, nie pamiętam...

– Pero – powiedział, wyciągając do Saranel żylastą rękę. Uścisnął drobną dłoń dziewczyny z zadziwiającą siłą. Przypominał jej nieco starego kowala z Lersan...

– Saranel – odparła, z trudem pozbywając się guli w gardle – Wybacz, jestem tu dopiero od trzech dni.

– Nic się nie stało. Poczekaj... zaraz znajdę... a, tak... – mówił, obracając się w poszukiwaniu koszyka – Mam! – zawołał, wydobywając go spod przykrytego obrusem stolika – Zaraz przyniosę pełno świeżutkich kermee.

Zniknął za kotarą, skrywającą wejście do spiżarni, by po chwili powrócić z koszykiem wypełnionym pachnącymi, żółtymi owocami. Wręczył je Saranel.

– Proszę, dla naszej pani. To jest biały motyl wśród tych upiorów. Eh, dobrze trafiłaś dziewczyno.

Saranel przez chwilę się zawahała. Nie mogła być pewna czy jej nie sprawdza.

– Tak, Najmożniejsza to dobra pani – odpowiedziała ostrożnie – Nie chcę kazać jej dłużej czekać. Dziękuję.

Wyszła z kuchni, odprowadzana śmiechem kucharza. Na jej czole zaczął perlić się pot. Jednak musiała uważać. A może tym razem niepotrzebnie się obawiała? Wolała tego nie sprawdzać.

Wróciła do bawialni, w której wciąż rozbrzmiewały słowa wierszy. Sai zamieniła się z inną dwórką, Kerme, a sama zaczęła czytać ze zwoju. Saranel spuściła wzrok, znów uklękła przy księżniczce i patrzyła, jak ta zabiera z misy okrągłe owoce. Słowa wiersza płynęły łagodnymi falami.

Błędne ognieWhere stories live. Discover now