11

15 0 0
                                    


                                                                                                     ***



Kolejny piątkowy wieczór w kafejce o dziwo nie był zbyt pracowity. Już o dwudziestej lokal świecił pustkami. Joanna i Jack zaczęli więc powoli sprzątać. On czyścił maszynę do kawy, ona zaś mopowała podłogę. Wtem stanął w drzwiach wejściowych postawny, gruby wręcz mężczyzna o posępnej twarzy i krótkich, kręconych włosach z wyraźną już siwizną. Rozejrzał się przez chwilę, po czym zdecydowanym, acz wolnym krokiem przeszedł przez pomieszczenie, zostawiając ślady butów na mokrej wciąż podłodze i bez słowa wszedł za bar. Miał bardzo niezadowoloną minę i wzbudził w Joannie uczucie niepokoju. Wciąż milcząc popatrzył na Jacka. Zmarszczył brwi, aż w końcu przemówił – To jest ten nowy nabytek? – zapytał Jacka bez emocji, rzucając dziwne spojrzenie na Joannę.

- Tak. – Jack odparł szybko – To jest Jo. Jo, to jest nasz szef, Eugene.

- Eugene O'Brien – mężczyzna wyszedł zza baru i podszedł do Joanny z wyciągniętą reką – szef i ojciec nicponia.

Jack przewrócił grymaśnie oczami.

- Bardzo mi miło, panie O'Brien – Joanna podała mu dłoń na przywitanie.

- Widzę, że tłumów nie ma – Eugene nie krył niezadowolenia, niemniej jednak machnął ręką i dorzucił szybko, nie chcąc słuchać relacji z minionego dnia– Dobra, kończcie juz i do domu!

Dalsza rozmowa z niemiłym szefem nie miała sensu, a sama jego osoba napawała dziewczynę jakimś dziwnym lękiem. Skończyła więc sprzątanie jak najszybciej tylko potrafiła, po czym zniknęła na zapleczu, żeby się przebrać i jeszcze szybciej opuscić kafejkę. Dokładnie tak jak życzył sobie tego stanowczy pracodawca.

- Dobranoc. – powiedziała miłym tonem i zamknęła za sobą drzwi.

Już miała zejść do metra, kiedy usyszała głos nawołującego za nią Jacka – Jo! Zaczekaj!

Przystanęła. Podbiegł do niej i chwilę patrzył na jej ładną twarz, na której malowalo się już zmęczenie.

- Chyba cię staruszek nie przestraszył, co? – Jack zaśmiał się ironicznie – Nie przejmuj się, on już jest taki dziwny i wredny z natury.

- Chyba nie był przeszczęśliwy, widząc mnie jako nowego pracownika – z twarzy Joanny nie schodził wyraz zaniepokojenia.

- Masz ochotę na spacer? Jest w sumie jeszcze wcześnie... – zaproponował Jack ze swym zawadiackim uśmieszkiem, nie pozostawiającym dziewczynie wyboru – Albo wiesz co? Mam lepszy pomysł! Jest takie fajne miejsce na Brixton. Gina mówiła, że będą tam dzisiaj nieźle grali. Chodź! – nie dał jej nawet szansy odpowiedzieć, tylko chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą do metra. „Brixton?! A gdzież to jest, do licha ciężkiego?!" – pomyślała szybko Joanna – „Jak ja stamtąd wrócę do domu?!". W jednej chwili uznała to za nieco szalony pomysł. Jechać w nieznane? Teraz? Prawie o zmroku? Niemniej jednak coś w środku nakazało jej spontaniczność tego wieczoru. Nie protestowała więc, tylko pobiegła wraz z Jackiem do podziemia.

Podróż nie zajęła im długo. Potem szli od stacji metra jakieś piętnaście minut. Ta część miasta wyglądała zdecydowanie inaczej niż okolice, w których do tej pory bywała Joanna. Stare budynki, ruchliwe skrzyżowanie, kino, stary kosciół, na którego terenie przesiadywało mnóstwo ludzi pijących alkohol. Woń rozprzestrzeniająca się w powietrzu nie dawała złudzeń. Pełno było tam oparów marihuany. Dzielnicowe życie tętniło na ulicach. Wszędzie pełno ludzi, zmierzających do pubów oraz klubów, których wcale nie było tam mało. Ostatni odcinek drogi wydał jej się nieco spokojniejszy. Niebywale zielony park z dość ubogim i prymitywnym placem zabaw, ohydne bloki mieszkalne, brzydkie, urzędowe budynki, supermarket, potem znowu głośny pub z mnóstwem ludzi w ogródku piwnym, kilka fast foodów, sklep całodobowy, zakład pogrzebowy na rogu... Za tymże rogiem skręcili i szli jeszcze jakieś sto metrów pod górkę. W życiu nie pomyślałaby, że w takim miejscu, pomiędzy domami mieszkalnymi może znajdować się klub czy nawet pub.

Gra warta świeczkiWhere stories live. Discover now